|
Frajda na całego - 20 minut na dachu po safari. |
Habari zenu?
U nas jak zwykle dobrze. Od piątku do
dziś poniedziałku byliśmy w stolicy Kenii. Nairobi prezentuje się
jak większość dużych miast świata, ale mnie z moich doświadczeń
najbardziej zwracała wspomnieniami w stronę Aten. Niestety nie jest
to komplement – miałem okazję spędzić trochę ponad dobę w
Atenach około 10 lat temu. Poczynając od wjazdu jak do każdego
miasta – autostradą, zatłoczoną samochodami, stojąc w korkach,
dalej wspominam przejazd wzdłuż ładniejszego przedmieścia,
takiego typowego otaczającego wieksze skupiska ludzi, skąd
wcisnęliśmy się między kłęby twardego jak bruk dymu, nasyconego
zapachami wydostającymi się z licznych restauracji, a wszystko to
utwardzane tonami sparaliżowanego powietrza, które wciskało całą
tą ohydę w Twoje płuca. Kilka tysięcy kilometrów na południe
mamy dużą młodszą siostrę, której nazwa pochodzi od masajskiego
"Enkare nyrobi", czyli po prostu zimne wody (stolica leży
u źródła rzeki Athi, a skoro tutaj ma swoje źródło to nie
polecam się z niej poić czy kąpać na jakiejkolwiek jej odcinku,
tyczy się to każdej dzikiej wody w Afryce, też tej w kranie).
Zatem Nairobi jest mniej obfitujące w wieżowce, wysokie budynki,
ale nie sądzę by była daleko w tyle pod względem zanieczyszczeń.
Mieszkaliśmy na szczęście z dala od centrum pełnego obdartych
dzieciaków wąchających klej oblepiający ściany butelek po
whiskey i taniej wódce. Ta już niemodna w Polsce zabawa przeżywa
renesans u biednych ludzi i w sierocińcach. Życie w Nairobi jest
droższe, ale w końcu ujrzeliśmy "sól tej ziemii", czyli
miriady bogatych arabów, hindusów, brytyjczyków, podobno nie
brakuje tu też niemców i ludzi innych narodowości.
Spaliśmy u chrześcijańskich sióstr
w bogatszej dzielni położonej około 30 minut drogi bez korków od
centrum. Przeżyliśmy wspólnie oczyszczenie w olśniewającym
standardzie, czystych łózkach z miękkimi poduszkami, zawsze ciepła
wodą i kibelkiem z deską (i cierpiącym na niedociśnienie). W
lodówce wycisnął z nas łzy żółty ser (drugi raz jedzony w
Kenii, ale w większej niż ostatnio ilości), w końcu nowym
rodzajem chleba (nadal tostowego), czterema tuzinami jajek, ogórkami
jakie znamy z Polski... Woda w kranie była spokojna jak wówczas
nasze dusze nie bryzgając niespokojnie w każdą stronę jak plujące
krany Cottolengo (do tego dało się czuć chlor, w Chaaria woda
ciągnięta jest z rzeki i wód gruntowych – pełno w niej bakterii
kałowych). Przywitani zostaliśmy po 8 godzinnej podróży z Chaaria
przez siostrę Gosię, która w całej swojej życzliwości wymieniła
się z nami naszymi wrażeniami co do Kenii. Siostra pracuje tutaj
już 20 lat, z czego w Nairobi od 6 miesięcy, wcześniej służyła
w okolicach Moombasy, o której ludności usłyszelismy ciekawe
historie. Najciekawszą z nich jest opowieść o cichej tradycji
pewnego plemienia, które mimo swojego powierzchownego
chrześcijaństwa ma w przyzwyczajeniu zabijać każdego siwowłosego
członka rodziny, sąsiada. Ale jak! W kułaki łapią
pangę/topór/siekierę/nóż czy cokolwiek ostrego mają i do
siwowłosego nieszczęśnika zmierza się w dowolną, niczego nie
zwiastującą noc, aby wtargnąwszy przez próg chaty i pożegnać
Odpadka rytualnym obcięciem głowy. Cytując misia "A to być
może wasza matka!". O tego typu tradycjach nie mówią
podręczniki, a wiedza ta jest chroniona przed każdym obcym, nawet
jeśli zdaje Ci się że rozmawiasz z najmilszym z wioski, to być
może i on sam zdekapitował kilkoro nestorów w swoim czarnym....
Hmmm, mrocznym życiu. Dlatego trzeba podobnie jak siostra długimi
latami pracować na tego typu ciekawostki, albo być bardzo
przekonującym.
Zwróćmy nasze oblicza ku licznie
otaczającym Zielone Miasto Pod Słońcem (jeden z pseudonimów
Nairobi) lasy, góry i równiny. Znajduje się tutaj kilka parków,
prywatne, państwowe, sierocińce dla zwierząt, w których
własnoręcznie można pokarmić słonie, żyrafy, pogłaskać,
porobić turystyczne fotki. Zgodnie z tytułem posta odwiedziliśmy
Nairobi National Park, gdzie wstęp wbrew temu czego oczekiwaliśmy
zapłaciliśmy prawie czterokrotnie więcej, ale nie żal aż tak
pieniędzy kiedy to ostatni weekend w Kenii. 45 dolarów pożegnaliśmy
sardonicznym uśmiechem i szybko zapominając przejechaliśmy przez
oblężoną małapmi bramę na... Asfaltową drogę otoczoną nowymi
rodzajami drzew i krzaków. Po kilku "leżących policjantach"
nadwyrężających nasze siedzenia zakosztowaliśmy wylewającego się
na horyzoncie wodospadem widoku równin wypełnionych głównie
antylopami (lub czymś podobnym) i zebrami. Po drodze nie brakowało
wielu mało obiecujących drogowskazów w stylu "Samotne
drzewo", "Dolina lwów", "Legowisko hien" i
innych obiecanek-cacanek. Na początku staraliśmy się nimi
kierować, ale jak wspomniałem okazały sie picem. Interesujący
jest fakt, że na dobrej jakości drogi dopuszczano także samochody
osobowe, które mogłyby sobie nie poradzić na wielu odcinkach
bardziej dzikiego parku Samburu (40zl...).
No to koniec długiego gadania, czas na
focie.
Już na początku mogliśmy podziwiać nieco innego strusia niż w Samburu Park - trochę mniejszy i być może szary, a być może ubrudzony wszechobecnym kurzem. Nie niepokojąc się oddalił się od drugiego strusia by dziubać ziemię obok okupowanego przez kenijskiego ptaszka drzewa. Spójrzcie na "trawę", niestety przez nią pewnie nie udało nam się dojrzeć lwa, ze względu na średnią wysokość jednego metra.
Tego typu jeziora wypełniały równiny, często będąc przesłonione wysokimi trzcinami, nie zidentyfikowaliśmy ani jednego krokodyla, czy pijącego zwierza...
Ulubione - żyrafy. Całkowicie inne od tych w Samburu (można je zobaczyć we wpisie o takim tytule). Podobnie jak tamte i tutejsze były mało speszone naszą obecnością i przeżuwając spokojnie zielsko spoglądały na przejeżdżających, znakomicie przy tym pozując. Niestety fotograf nie umie wiele więcej ponad naciśnięcie przycisku do zrobienia zdjęcia, toteż jakość pozostawia sobie często wiele do życzenia.
Jak zwykle naszą uwagę zwracały nieznane nam wcześniej gatunki ptaków. Na największe wyróżnienie zasługuje ta swego rodzaju "kura" dziobiąca pewnie coś smakowitego na ujętym krzaczku. Z tego co mi opowiedziano nie brakuje podobnych w Samburu, a czasem można spotkać drogę, lub równinę wypełnioną setkami takich. Wytropiwszy pacyfistycznego ptaszka kierowca rozpędza się ile fabryka dała rozjeżdżając pasującą mu ilość zwierzątek i zabiera do domu celem degustacji.
Te malutkie zdjęcie to bardzo duże przybliżenie oddalonego kilometr lub dwa od nas bawoła, czy na pewno buffalo. Jest to przedstawiciel Wielkiej Piątki, także możemy odhaczyć kolejnego zwierza na naszej makiawelicznej liście "Do zobaczenia". Kiedy zbierają się w duże grupy potrafią stać się przyczyną brutalnej tragedii.
Małpki. Nie brak ich chyba nigdzie w Kenii. Jedne siedziały żując smakołyki, inne praktykowały wiadomo-co, zajmowały się swoimi dziećmi, skakały po drzewkach. Zawsze cieszy ich widok, gdyż rzadko kiedy rozczarowują małą liczebnością i brakiem zajęć. Były powodem przerwania naszej podróży na dachu samochodu.
Zbliżając się ku końcowi publikuję obraz nieznanego nam czteronoga, wielkości średniego żubra, o nieco bardziej diabolicznych i pasiastych rogach. Ciekawi mnie, czy ktoś kojarzy to zwierzę? Nigdy wcześniej nie widziałem takiego.
Kolejnymi z Wiekiej Piątki były dwa pasące się w lesie nosorożce, niestety muszą pozostać tylko w naszych wspomnieniach, gdyż cała scena trwałą nie więcej jak 5 sekund. Przypadkowy warkot toczącego się samochodu spłoszył giganty, które mimo swojej przerażającej masy obróciły się zgrabnie i popędziły ku krzakom. Bez jaj, ale one się tam naprawdę schowały - nie miałem żadnej szansy sfotografowania ich. Ich wielkość nie rozczarowywała, ale jak one przy tym opanowały sztukę mirażu... Opiszę tak - szare, może czarne, chyba dwa rogi, pancerz jak w Rosomaku, mimo masy podskakiwały aż szczena opadała, naprawdę miły widok, mimo że bardzo krótki. Kiedyś załapię się na pewno na porządne zdjęcie z własnych obserwacji.
Na razie tyle, jest północ, a pomimo konca wolontariatu jutro także trzeba iść do pracy służyć najbiedniejszym. Wrócił z urlopu mój kolega Anderson, co oznacza, że większość pacjentów pożegna oddział pod patronatem Mistrza Wypisów (tak, Andersona).
Dobrej nocy! Enda salama (jedno z wielu pożegnań w kiswahili, ale raczej "bezpiecznej drogi" niż dobranoc).
P.S. Jak zwykle w post scriptum muszę wspomnieć o jeszcze jednej rzeczy, która mi się przypomina na koniec, a nie w środku pisania. No tak, przypomniała mi się, a własnie wypadła, jak na złość, a miało być tak pięknie... No i już wykasować miałem P.S. a spojrzałęm na "enda salama" i mi się przypomniało! Nauczyliśmy wioskowych, kierowców matatów i ich przełożonych nowego słowa "Siema!". Kolejny raz przepełniło nas zdziwienie jak dzisiaj 4 kierowców tak do nas wykrzyczało, całe 2 miesiące pracy nad nimi nie poszło na marne. A co lepsze, prócz tego, że to polskie przywitanie, to po włosku "szema" oznacza mniej więcej jak głupek. To żeśmy teraz zrobili makaroniarzom, ha! Dobranoc.