czwartek, 29 sierpnia 2013

Trochę chmur, trochę słońca...

...Coś z początku, coś z końca, jakto śpiewa poezję Bajor. Habari yako? Mizuri? Bo my mizuri sana. Ostatni tydzień układał pogodę w szkocką kratkę, raz ciepło, raz zimno, chmury ochoczo zasłaniały słońce gdy tylko wychodziliśmy na kamień by się nagrzać, a chowając się do pieczary szpitalnej, słońce rozganiało tłumne chmury żeby ogrzać rodzimych mieszkańców marnujących swoje leniwe życia na podwórku. Życie w Cottolengo rozkwita około 6 rano, gdy pierwsze samochody towarowe marki Isuzu orają zakurzone drogi ze wszystkich trzech stron Cottolengo. Drogami, którymi można starać się dostać do szpitala w trudnej do życia porze deszczowej. Dzisiaj trochę znowu o nieprzyjaznym retrowirusie HIV, nielubianych przeze mnie drgawkach, głupiej śmierci rosnącej wzdłuż unieruchomionej, złamanej nogi, "nowoczesnym" usg i innych sprawach.

Zacznę zdjęciem, które nadal nie w pełni ukazuje to, jak bardzo wyniszczeni są pacjenci cierpiący tutaj na AIDS. Nieprzytomna kobieta ze zdjęcia zaczęła leczenie dopiero w szpitalu, obecnie cierpi na paskudne zapalenie płuc, pewnie tysiące innych dziwów, których nie możemy wykryć, a do tego od wczoraj zaczęła drgać. Je przy pomocy dodatkowych rąk sprzątaczek, rusza się chaotycznie i bez większego celu rękami nadrywając sobie wenflony i otwierając je dla nowych zakażeń, na szczęscie leci nadal mocz. Nie rozmawia, z dróg oddechowych chlupie woda, w płucach nie słychać poprawy w zapaleniu płuc leczonym oczywiście penicyliną krystaliczną i gentamycyną- jedynym szerokospektralnym leczeniem dostępnym w Cottolengo. W czasie obchodu od sąsiadek w łóżku dowiedziałem się, że drgać zaczeła w nocy, dzisiaj na moich oczach miała drugi atak, na razie nie reaguje na początkowe leczenie phenobarbitalem, zobaczymy w ciągu następnych dni czy trzeba będzie coś od siebie jeszcze dodać, ciężko leczyć tych pacjentów, ponieważ biorąc mnóstwo leków boimy się reakcji między nimi.

Chciałbym wrócić do chłopca, którego kiedyś opisywałem z męskiego oddziału – leżał na nim ze swoim opiekuńczym tatusiem. Przyszedł z objawami ciężkiej niewydolności oddechowej, wymiotami, biegunką, HIV dodatni. W trakcie pobytu w szpitalu stan oddechowy się poprawiał, ale niestety chłopiec dostał połowicznego porażenia – lewa strona totalnie wiotka, a poza tym się tak jakby poprawiał. Nie podejrzewaliśmy tła urazowego z oczywistych względów, ale udar mózgu u 3 letniego chłopaczka z HIV wyglądał może na ropień toksoplazmowy, może tętniak, może jakiś zakrzep – ciężko powiedzieć, a wszystko pozostało niestety zagadką ponieważ rodziny nie stać na zapłacenie za tomografię głowy. Dobroduszny Artur pragnął pokryć to ze swojej kieszeni, ale – i tu przyznaję sie bez bicia, odradzałem namolnie mu ten pomysł. Rozumiem te niewytłumaczalne poczucie winy i nieprzyjemność patrzenia na tragedię tak młodego dziecka, ale nawet jeśli by się zrobiło tę tomografię, to rodziny by nie było stać na ewentualne leczenie neurochirurgiczne – na nie z resztą już za późno, nie ma mowy tez o leczeniu rozpuszczającym zakrzep, a jeśli by był to ropień z toksoplazmy, to leczenie i tak na wszelki wypadek zostało włączone. Nie, że kocham pieniądze, czy mi ich żal, ale ta tomografia już niczego nie zmieni, czasem po prostu jest przykro patrzeć na takie rzeczy. Dlatego zawsze w Cottolengo czeka dobra herbatka, ciasto od sióstr i darmowe banany zza plota!

Mało radosnych wieści ciąg dalszy – przez 40 dni leżał na wyciągu starszy pan ze złamaną nogą, dokładnie kości udowej. Paskudne złamanie z przemieszczeniem świetnie zrobione przez doktora Beppe. Po takiej operacji szczęśliwy pacjent miał leżeć z łóżkiem uniesionym w nogach, a dotknięta kończyna obciążona była dodatkowo 10kg odważnikami rozciągającymi ją na całe długości. Gdy przyszedł koniec leniuchowania pielęgniarz, którego oskarżyłbym o herezję i czarownictwo, po prostu wypisał pacjenta na chatę. Dziadzio radośnie wstał z łóżka, przeszedł się o włąsnych siłach i... Zepsuł się, że pozwolę sobie to ująć w eufemizm. Niesamowicie drażnią mnie poczynania tego pielęgniarza, który nawet przewidując kilka dni wcześniej, że wypisze pacjenta nie dał mu do leczenia heparyny, chociażby licząc na przypływ szczęścia, że pare dni starczy by rozpuścić zakrzepy. Facet 40 dni leży, noga nieruchoma i złamana, zapalenie, rozwalone tkanki – no to organizm działa i tworzy zakrzep. A ten pajac nie dał mu heparny, bo każdy dzień leczenie heparyną kosztuje100 bobów (szylingów). Czy skazanie na śmierć pacjenta na dodatkowe kilka tysięcy szylingów do i tak kosztującegojuż pare tysiaków pobytu w ogóle mieści się w granicach pozwalających na rozważanie, czy dać, czy nie dać leczenia? Co za cholerny kretyn. No to pacjent wstał – poszedł na rehabilitację, tam go rozruszano, rozbujano zakrzep a ten popłynął dalej i spowodował zatorowość płucną. Dwa dni patrzyliśmy z głupio i za późno dana heparyną na to jak człowiek cierpi, gulgocze, pluje krwią i po prostu drugiego dnia umarł. Jeśli macie mieć kiedykolwiek coś unieruchomione, złamane – nie bójcie się brać heparyny – lepiej narazić się na koszta i powikłania leczenia niż na bardzo źle rokujące pływające zakrzepiki. Szczęściem pielęgniarza pacjent był stary, to raczej się nim prokuratura nie zajmie. Pacjentów nie musi być stać na prawników – państwo ma zawsze kilka groszy na czarną godzinę by oskarżyć kogoś ze służby zdrowia i wydębić odszkodowanie z wymierzeniem kary.

Nasze praktyki ginekologiczne tutaj są nieco ciekawsze niż od tych, które odbylibyśmy w Polsce. Widziałem jakąś cesarkę, resustytowaliśmy niemowlaka, było mnóstwo łyżeczkowań macicy, porody, a także kobiety z pokomplikowanymi ciążami. Jedna w stanie przedrzucawkowym, inna z niewydolnością nerek, ale najbardziej krytyczna była ledwie zipiąca kobieta z martwym płodem, sepsą, gorączka 40,6 stopni, w drgawkach. Clinical Officer Anderson z poważną miną powiedział nam tamtego dnia, byśmy usunęli z Arturem martwy płód tłumacząc nam całą procedurę. Niech was nie zaskoczy, że gały nam prawie wypadły z wrażenia i stresu, bo myśląc początkowo, że to wolne żarty okazało się, że officer całkiem poważnie podszedł do sprawy i nas zaczął przygotowywać. Rozsądny los na szczęście przyzwał na ratunek wolnego w tamtych chwilach doktora beppe, który usunął martwy płód i oszczędził nam słuchania o głupotach, że my byśmy mieli coś takiego zrobić, co za brednie, hehe. Może i jesteśmy w tak zwanym trzecim świecie, ale to jednak całkiem porządny i dobrze radzący sobie szpital, a nie busz. W buszu nie byłoby dyskusji.

Jak codziennie w chwilach gdy nie ma pacjentów do przemiału w izbie przyjęć ruszam do pokoju gdzie rozdaję domięsniowo i dożylnie leki. Zawsze to dobra praktyka umieć się powkłuwać nieraz w bardzo trudne żyły czarnoskórym pacjentom. To zupełnie inny rodzaj doświadczenia od białasów – skóra twarda, żył nic a nic nie widać praktycznie nigdy, nawet czarne na czarnym, które wskazywałoby, że pod skórą jest żyła jest zwykle bardzo mylące, ale już sie nie nabieram na takie triki. Obraz taki: Pacjentka 35 lat, bóle brzucha typowe dla refluksu – no to ktoś jej zalecił dać dożylnie ranitydynę, nie spieram się, łamię trzy ampułki, szukam żyły – wkłuwam się ładnie, ciurkam lek do tuby... A ta mi nagle gada "Murimo, aaaajjjjj....". Czyli, że boli. Siup, spłynęła mi z krzesła w stronę podłogi z mało przekonującym oczopląsem, westchnieniem, ale swoje 60kg wiotkiego mięsa ważyła. Zebrałem ją z podłogi idąc przykładem superbohatera i przezornie nie skazując jej od razu na histerię – zrobiłem wkłucie, podaję hydrokortyzon... Aż w końcu stwierdziłem, że nie bawię się w takie gierki. Jestem wielkim wrogiem takiego traktowania ludzi, ale tutaj w Afryce po prostu każdemu histerykowi sie funduje takie "leczenie", którego nie przewiduje kenijski guideline. Dwie garści gazy, kubek spirytusu i sru wcisnąlem w buźkę panienki. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki skoczyła na dwie nogi zapominając o oczopląsie, drgawkach i osłabnieciu i rzuciła się do mojej szyi swoimi rękoma, a gdy powiedziałem jej po polsku, co sądzę o jej czarującym stosunku do bólu bo najmniejszej igiełce, opamiętała się i ponowiła swoje durne zachowanie kłaniając się nisko u moich stóp. Po paru minutach gdy znowu poleżała na łóżku oddałem ją w ręce zawstydzonego męża, który chyba miał z takim zachowaniem do czynienia nie pierwszy raz. Cholerrra jasna – co sie dzieje z tymi babami w Afryce? Wszystkie się tak zachowują? To jest jakaś nieodłączna część kultury – one robią cyrk, a potem w zamian dostają bestialskie traktowanie duszeniem spirytusem, ale one chyba to lubią, mamy stałych klientów, a niektóre rodziny nawet nie wychodzą w trakcie "procedury" a po niej nie jękna ani słowa niezadowolenia. Dziękują i wychodzą widza.

No a z przyjemnych rzeczy – dzisiaj z Arturem postanowiliśmy dokształcić się z USG. Jako, że dr Beppe wyjechał na miesiąc do Włoch na sabat stowarzyszenia, który odbywa sie co 6 lat i trafiło akurat na nasz wyjazd, postanowiliśmy zakraść sie do jego gabinetu i pozwolic sobie na opanowanie jego dojrzałego wiekiem wszechstronnego aparatu do USG. Straciliśmy przy tym zaufanie do tego, jak on przy pomocy tego staruszka robi USG serca, co pokrywa się z informacją od officerów, że gdy przyjechał tutaj włoski kardiolog to załapał się za głowę widząc USG i wyniki, z którymi nie zawsze się zgadzał, delikatnie rzecz ujmując. Dla nas jednak zabawa nadal była przednia. Artur zaliczył swoje pierwsze w życiu USG od prostaty po tarczycę, gdzie prócz zwłókniałych jajników, potworniaka i naczyniaka wątroby wszystko grało jak ta lala. Tarczyca bez guzków, obie nerki obecne (czego nie mogę powiedzieć o sobie) prostata 3x3cm jak na kobietę przystało – wszystko to w trzewiach tego przystojnego, młodego, mądrego doktora. Niestety dzisiaj nie udało się nam złapać mojej hipoplastycznej, lewej nerki. Ale za to okazało się, że warstwa tłuszczu jest tylko 1,5 raza większa od moich mięśni brzucha, mogę więc walczyć o kaloryfer w tym roku, bo okazuje się, że te mięśnie nie są u mnie chude jak plasterki szynki, tylko całkiem obiecujące. W perspektywie 10 lat powinno się udać zbudować kaloryfer! Na razie ocieplam.

A teraz czas zmierzać ku końcowi. We wtorek postanowiłem ściąć futro z mojej głowy, które irytowało mnie już miesiąc łaskocząc za i przed uszami. Z towarzyszem Balasą wymarszowaliśmy do Chaaria Market w poszukiwaniu stosownego salonu fryzjerskiego. Ku miłemu zaskoczeniu Chaaria okazała się hojna i wybraliśmy z dwóch jeden odpowiadający naszym restrykcyjnym wymogom. Drugi był po prostu okryty zwierzęcą skórą namiotem z rachitycznych pali, a w środku stał pan z wątpliwej czystości golarką i żyletkami, fu. W naszym jak widać – lustra, nieoddychający materiał chroniący ubrania przed ściętymi włosami, tępa maszynka i doświadczony w białasach, młody i ambitny fryzjer. Wracając na ziemię pożalę się, że maszynka była bardzo tępa, a wykończenie tyłu mojej głowy przypłaciłem bolesnymi ukłuciami maszynki, które na razie pozostają dwoma tajemniczymi, czerwonymi liniami na mojej szyi.
Tutaj przeniesiemy się na chwilę do sytuacji przed szpitalem, gdy żegnaliśmy idąc z dziennej zmiany kolegów, a jeden pożalił nam sie i spytał o radę co do powstałym po goleniu u tego samego fryjera mnogim w liczbie, ropnym zapaleniu mieszków włosów na brodzie i policzkach. Rada udzielona była dobra, ale facet teraz będzie miał mały problem by pozbyć się kilkudziesięciu małych ropieńków.
Wracając do mnie – fryzura kenijskiego majora, obawa przed grzybicą lub karbunkulusem, ale nic na to póki co nie wskazuje – ni świądu, ni bólu, ni szczypania, ani nawet żółtaczki. Jest dobrze! A cena po prostu łechta móją chytrość i prawie pusty portfel – całość kosztowała 50 bobów. Na polskie jest to około 2 złote. Kto za tyle może ściąć się w Polsce u płatnego fryzjera? Hęęęę?

No i to by było na tyle. Zostało nam 7 dni do powrotu do Polski. W ten ostatni weekend spędzimy radośnie czas z małżeństwem Lew-Starowiczów i przyjaciółką Celiną w Nairobi, gdzie będziemy nocowali u polskich zakonnic za całkiem przystępną ceną, ze śniadaniem i kolacją. Zwiedzimy stolicę Kenii, w sobotę Nairobi National Park, gdzie mamy nadzieję w koncu dojrzeć lwów, może nosorożce, a miłoby było zobaczyć nareszcie hipcia, nie możemy się doczekać widoku dzikich zwierząt, mamy nadzieję, że te safari (z kiswahili to oznacza po prostu "podróż/wycieczkę") ukoronuje nasz wyjazd i wszystkie malutkie stresiki i nudne chwile w Chaaria. I przyznam, że chciałbym zostać w Kenii dłużej, ciezko mi na myśl o powrocie, kiedy tutaj jest naprawdę, naprawdę przyjemnie – ale już niebawem wrzesień, trzeba zaliczyć hematologię, wrócić do Szczecina i skończyć szkołę...

Do następnego!
P.S.
Przypomniało mi się, że miałem kiedyś wstawić fotkę z kościoła w Isiolo, gdzie stacjonuje sobie nieskromny i wesoły biskup. Przód budynku upiększony jest przez wysoką ścianę z wielkim Jezusem stąpającym po grzechach i grzesznikach. Proponuję przeczytać co jest kolejnym powodem licznych samobójstw, wypędzeń z domów rodzinnych, depresji, obojętności – to jeden z potwornych grzechów jakim jest AIDS. Nigdy nie lubiłem kościoła specjalnie, ale ten w Afryce powinien zostać spalony, ponieważ zamiast iść z duchem mądrości do przodu cofa naród do tyłu przekonując ludzi, że bycie chorym na AIDS to klątwa, co jest bardzo głęboko zakorzenione w ludności Afryki. W niektórych miejscach prewalencja HIV+ sięga powyżej 30%. Duża część to dzieci, które odziedziczyły wirusa od nieświadomej matki, są też ofiary gwałtu i inne smutne historie. W taki sposób upodobnimy się tylko do muzułmanów, którzy skazują zgwałconą kobietę na karę śmierci za kuszenie mężczyzn... Na przykład 14 mężczyzn. Tak więc mamy wymieniony AIDS obok torturowania, wojny, korupcji i innych. Brawo.

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Na bosaka po Afryce.

Muga! (A to przywitanie w Kimeru, ostatnio powitałem was w kiswahili – Karibu)

Dobre buty Officera i stópki kobiety
Odpowiada sie muga mono :) A teraz do rzeczy. Zacznę pisząc w odnośni do tytułu. Ludzie w Kenii bardzo często chodzą na boso, niezależnie od wieku, starsi, młodzi, chłopcy i dziewczynki. Nie będę zanudzał zdjęciami zakurzonych stóp, ale chcę się podzielić wrażeniami. Cała rzesza pacjentów przechodzi długie kilometry do szpitala na boso, a ich stopy pokryte są wszystkim w co wdepną, nierzadko mając w stopach pasożyty, które specjalnie im nie przeszkadzają i właściwie ani razu jeszcze nie usłyszałem żadnej innej skargi na stopę, prócz takiej, gdy nabiją sie na cos ostrego i mają infekcje. To, że pazury są zainfekowane grzybem, a z rzadka ktoś ma tungiazę nie jest źródłem skarg. Dotąd jeszcze też nie wykryliśmy żadnego tasiemca, ani wnikającego przez bose stopy węgorka jelitowego, tasiemca który jako jeden z niewielu ma wolno żyjące w glebie formy. Także zasmakujcie kontrastów dobrych butów clinical officers i nagich stóp pacjentów.

A teraz podobna ale inna pani
Według tego co kiedyś za karę miałem przeczytać na pulmonologię gruźlicy powinno być coraz mniej – może w Polsce, ale nie w Kenii. Tutaj gruźlica przeżywa rozkwit dzięki klientom z niedoborem odporności wywołanym HIV. Niestety z przyczyn etycznych nie moge zrobić zdjęcia chorujących przez te okrutne bakterie pacjentów. Wyglądają oni mniej więcej tak: Co najmniej od 4 tygodni przed zdiagnozowaniem kaszlą bez innej wyraźnej przyczyny, mają zalewające ich nocne poty, nierzadko towarzyszy im podniesienie temperatury ciała, tracą na wadze. No i przychodzi taka chudzina, najczęściej okazuje się, że jesli nie bardzo stara, to wyczerpana przez nieleczonego HIVa, cherla na wszystkich dookoła roznosząc prątki... A co do tego ich kaszlenia bakteriami – przewidziana jest teoretycznie profilaktyka w kontakcie z osobą chorą na gruźlicę – chyba to jest jedno z najbardziej śmieszących mnie rzeczy propo profilaktyki po kontakcie. Siedzimy z tymi osobami w małym dusznym pomieszczeniu, na oddziale przychodzimy do ich równie ciepłych i nieprzewiewnych izolatek i przebywamy w tych pomieszczeniach zwykle około 5-10 minut, żeby zbadać, poleczyć inne dolegliwości, którymi zwykle są reakcje na leki, sraczka, wymioty, a potem wychodzimy i jakoś żyjemy. Bez profilaktyki oczywiście. Nasi pacjenci są niedożywieni, jak stoją to wyglądają jak Kostucha, bezwstydnie w swojej tragicznej postaci defekują do wiader stojąc roznegliżowani metr od nas, widok jest nie do zapomnienia, można osłupieć. Ale niestety tak to w całej tej tragedii wygląda.

Propo HIVa ostatnio miałem w izbie pacjentkę, której w całej swej niewiedzy musiałem odesłać do poradni AIDS i HIV, ponieważ zreflektowałem się, że ma wirusa po dziwnej czarnej wysypce na twarzy stwierdziłem, że tego nie można leczyć przez głupiutkiego studenta sterydami, ponieważ do tego wszystkiego miała lekko powiększoną wątrobę, amebę, parę innych skarg. Lepiej takich pacjentów zostawiać komuś bardziej obeznanemu, ale przyznam, że trzeba się trochę napatrzeć żeby z samego wyglądu pacjenta spostrzec się co mu dolega. Pacjenci wstydza się HIV i nie mówią, że biorą na to leki nawet pytając ich o choroby przewlekłe. Dzisiaj miałem w poradni także kolejnego pacjenta, u którego po prostu podejrzewałem ostrą chorobę retrowirusową (początkowa reakcja na wirusa HIV w krótkim czasie od zakażenia), poniewaz bolała go głowa, miał gorączkę, malaria ujemna, płuca czyste, trochę wymiotował, a jama ustna, gardło i migdały rozpalone jak rozpromieniony do syczącego gorąca metal. No i kolejny HIV+. Ale rozwiewając morową atmosferę tych nieszczęść chciałbym wspomnieć o jednym pacjencie Artura z izby przyjęć, który po ujemnym wyniku na HIV stwierdził, że ucieka żeby sobie poużywać z panienkami. Jak miło jest rozdawać radosne nowiny!
A tu trochę lepsze buty
No a ciągnąc dalej temat chorób zakaźnych – na oddziale mam pacjentkę, która ma rzerzączkę. W sumie żadne zjawisko, ale objawy takie – bóle przy siusianiu, bolą ją mięśnie, czerwone spojówki, poza tym w sumie wszystko dobrze. Prócz leczenia jej samej wypytaliśmy ją o wszystkich parnerów seksualnych, no i poprosiliśmy, by przyprowadziła męża na obowiązkowe leczenie i żeby wytłumaczyć sytuację, ale proste to nie będzie, poniewaz kobieta powiedziała, że męża się bardzo boi... Oby domowe dyskusje nie skończyły się pangą.

Nie zbaczając z drogi zakażeń dokonywanych podczas celebrowania sztuki miłości czasem zdarzają się także pacjenci z kiłą, syphylisem, chorobą dworską, hiszpańską – jak kto woli. Winowajcą jest krętek blady i nieokiełznane porządanie. W Kenii szacuje się, że liczba chorych jest... Niedoszacowana. I na każdego wykrytego jest 1000 niewykrytych zakażonych. Leczenie jest dosyć proste, ponieważ starczy dać kilkadziesiąt zastrzyków penicyliny, ale nadal trwożąca jest informacja, że większośc pacjentów pozostaje niedoszacowanych. Dlatego profilaktycznie każdego pacjenta z psychozą sprawdzamy na obecność odczynu VDRL, który równie dobrze może być dodatny z powodu choroby przewlekłej, ciaży, starości, zjedzenia mango, nie wiem czego jeszcze... Ale niestety w szpitalu nadal nie ma lepszego badania. Dużo psychoz jest powodowanych przez zakażenia centralnego układu nerwowego przez syphilis. Ciekawi mnie, czy moje ulubione histeryczki też bywają zakażone bakterią. Dobrze, że kibelki są oddzielne dla służby, bo można by było podzielić wspólny los z niektórymi papieżami, którzy niechlubnie cierpieli z powodu kiły... Oczywiście od siadania na skażonym kibelku.

Ach, dzisiaj, już w niedzielę, byliśmy po zakupy, by zjeść bardziej bliski naszym sercom lunch z mniej zdrowego żarcia i przy okazji by zwiedzieć kilka uliczek, których wcześniej nie widzieliśmy. W środku tygodnia też postaramy się zdezerterować żeby ostatnie dni spędzić nieco luźniej niż ostatnie, bo trzeba przyznać, że to były pracowite 2 miesiące, a zostało jeszcze około ośmiu dni. W mieście gonił nas odziany w pożywkę dla moli, czy jak kto woli po prostu dziurawą bluzę chłopaczek wołając "mzungu money" i łapiąc nas namolnie za ręce, łokcie, włosy na rękach, co się dało. Jąłem do niego po swojemu, ten po swojemu, ostatecznie zamiast cukierków i kasy dostał bezcenne wspomnienia z wielojęzykowej kłótni, z której miałem niezły ubaw, ale chłopak nie dawał za wygraną – był bardzo namolny. Dlatego w całej błyskotliwości umysłu postanowiłem zgubić go wchodząc na drogę pełną kanciastych kamieni, gdzie moje buty były przydatne jak nigdy przedtem – bosy chłopczyk nie dał rady mnie dalej gonić i brudzić swoimi przystrojonymi bakteriami kałowymi i smarkami łapkami, ha! Ale prawda jest taka, że niestety szkoda mi takich dzieci, strasznie dużo jest takich głodujących cwaniaczków w wieku od 5 do 15 lat, którzy ubrani są gorzej niż tramwajowi cyganie i nie prawdopodobnie nigdy nie dostaną nawet pierwszej szansy od życia by coś z nim zmienić.

Kawałęk Chaaria Market
No to tyle. Na koniec zdjęcie z Chaaria Market i podzielę się jeszcze Artura i moją radością że, ostatnio w weekend wyrwaliśmy się z Chaaria aby zakosztować fast-foodowego jedzonka, które i tak jest kilka klas wyżej (cenowo niestety też) od tego co można znaleźć w KFC i McDonaldzie. Porzadne kotlety, dla jarosza sojowe, dla mnie z wołowiny, frytki, jakieś byle jakie surówki, piwko... W końcu, po poszczeniu we Wspólnocie to naprawdę rozkoszna odmiana. Nie wiem co się stanie ze mną jak wrócę do Polski na "właściwą" dietę.

Czas mnie pogania i trzeba wychodzić do pracy, dlatego miłego dnia i do następnego!

sobota, 24 sierpnia 2013

Wróg u bram.

Karibu!

Wróg przyzwoitości cichcem szwędał się w korytarzach szpitala przez ostatnie dni. Pamiętacie o kobiecie, o której pisałem ostatnio, że ma czwórkę dzieci, po dwa z każdym innym, a teraz "zakochała" się w facecie z HIV, z którym uprawiała sex bez gumki, mimo że nie chce HIVa i chce mieć z nim dzieci i wyjśc za niego? No właśnie. Opisałem ją chyba w cyrkowcach. Przyszła z histerią, ogólnie mało rozsądnie rozporządza swoim losem, unika problemów zostawiając je poza bramami szpitala, a w szpitalu uciekala od nich dodatkowo "zajmując" się innymi – łażąc poza szpital by kupić im bąbelkowane napoje, chleb, tutaj komuś zdejmuje skończone kroplówki, przykrywa kocami "roznegliżowanych", prowadzi do kibelka – w sumie jakiś użytek z niej był, ale bardziej irytowała, niż była potrzebna. W całej jej biedzie i ciężkiej sytuacji domowej w szpitalu przycisnął ją brak pieniędzy. Ale poprosiła jednego z pracowników, aby przyniósł jej sodę (taki jeden fajny kenijski napój którego nazwy teraz zapomniałem). Pracownik się sprzeciwił, bo ta nie miała żadnych pieniędzy – to mu przy paru obecnych w sytuacji osobach zaproponowała sex na oddziale, hehehe. Podobno chiała to zrobić przy wszystkich na jej łóżku, nie zdziwiłbym się, bo sporo ludzi jest tutaj różnych filozofii życiowych. Pracownik z rogalem na twarzy wszystkim rozpowiedział, być może pomógł mi przy tym by pozbyć się kobiety z oddziału. Dzisiaj już w kóncu jej nie ujrzałem, kolejna "wyleczona".

Poza tym jak zwykle – obchód zrobiono, pacjenci poustawiani, posprawdzani, czaimy się by powyrzucać jak najwięcej i uniknąć niepotrzebnego przebywania na oddziale. Moskitiery są, ale nikt ich nie używa, a wszędzie czai się pasozytnicza śmierć noszona bzyczącycm krwiopijcą. Jedna pacjentka prawie nam wczoraj umarła . Młoda ślicznotka na antykoncepcji "depo". To bardzo kiepski rodzaj antykoncepcji – robisz zastrzyk, który "ma starczyć na 3 miesiące pożycia". Prawda jest taka, że nikt nie wie, czy będzie działał miesiąc, czy cztery – wszystko zależy od genów i jest to różne u każdej osoby. Czasem dlatego zdarzają się kobiety które mówią w izbie przyjęć, że zniknęła miesiączka – pytamy czy są w ciąży, te na to, że są na Depo, my pytamy kiedy był ostatni zastrzyk a te powiedzą Tobie "w styczniu". No i wiadomo czego się spodziewać, skoro jeden zastrzyk był w styczniu... A wracając do Fridy, bo tak się nazywa cudem przeżyta kobitka. Nie przyznawałą się nam, że może być w ciąży, powiedziała, że nie ma już krwawienia z dróg rodnych. Ciśnienie 100/70, to nie tak źle, no to wysłaliśmy nazajutrz prośbę o wyniki krwi. Ale tego samego dnia po około 5 godzinach okazało się, że bidulka jest we wstrząsie – hemoglobina 2,6 sprawdzona małą poręczną maszynką, od razu transfuzja no i żyje. Ale do ciąży się nadal nie przyznaje. (USG wykazało martwy płód). Co tam fakty, ziemia jest płaska.
Artur podczas paracentezy wooooodobrzusza.

Ostatnio zacząłem się uczyć swahili po angielsku, mam książkę z gramatyką przy czym uczę się też trochę od nowa tego jak prawidłowo zbudowany jest angielski, raczej to polega na tłumaczeniu tych wszystkich słów, których nikt nie używa – przyimki, bezokoliczniki, różnego rodzaju przedimki, coś tam innego, sam nie wiem jak to się mówi po polsku. Kiswahili – czyli język swahili, jest o ile sie orientuję językiem z rodziny Bantu. Istnieje 16 używanych grup rzeczowników, z czego wszystkie podlegają zasadom danej grupy. Do liczby dziesięciu parzyste grupy są liczby mnogiej, nieparzyste są liczby pojedynczej – w przeciwieństwie do polskiego w ogóle sie nie odmienia rzeczowników, czasowników. Prawie w ogóle – dodaje sie tylko odpowiedni prefix, który w rozmowie świadczy o tym, w której osobie się posługuje dany czasownik, można dodać do słowa krótkie "bajery" (nie znam polskiego odpowiednika słowa) i czasem jest tak szczęśliwie, że w jednym słowie można wypowiedzieć całe zdanie. Na przykład: Wanajipikia. Jedno słowo? Skądże, znaczenie jest takie: Oni gotują wszystko sami dla siebie. Alijiangalia – Popatrzył na siebie. Także trochę mi zajmie nim będę master w tym języku, ale wydaje się to całkiem proste i kuszące mimo, że wszytko jest kompletnie inaczej niż w języku polskim, czy angielskim, francuskim.

Kminimy pacjentów
Trochę o poparzeniach znowu. Kolejny raz gotująca się woda burzyła się tak energicznie w garnku, że zaskoczyła małą 5 letnią dziewczynkę. 54% poparzonej powierzchni ciała, na szczescie tylko powierzchownie, dlatego dziewczynka będzie mogła poszczycić się teraz czarno-białą skórą. Całe plecy, pośladki, prócz szpary międzypośladkowej, wewnętrzne powierzchnie ramion, brzuch, nogi aż po kostki... No i przyjęta do czasu wyleczenia się ran. Ale to jeszcze nic, wczoraj wieczorem trafił do nas młody człowiek, u którego podczas tworzenia w kuchni wybuchł pożar, który pochłonął jego skromne mieszkanie i około 60% powierzchni ciała, z głębokimi poparzeniami, trochę powierzchownie – zależnie od miejsca. Co ciekawe, ponieważ pracujemy w szpitalu "trzeciego poziomu", możemy zajmować się na oddziałach pacjentami z poparzeniami do powierzchni 50% jeśli są bardziej niż powierzchowne, dlatego człowieka mimo potwornego stanu – odwodnienia, może bliskiego wstrząsu – musieliśmy w świetle prawa odprawić ze szpitala na poziom wyżej, do Meru. Głupio to wygląda, kiedy patrzy się na trzęsącą ofiarę pożaru, która swoją bezbronnością przypomina pozbawionego skorupy żółwia. A mimo to, trzeba odprawić go do miasta 30km dalej, gdzie transport około 17 godziny jest naprawdę kiepski. Szczęsciem jego dwoje kompanów zajęło się nim i wezwali motork obklejony w naklejki "safari" "simba", myszki Mickey, jakieś chińskie buźki, animowane postacie, kolorowe papierki. Siadł zatem kierowca, kumpel, ofiara i z tyłu kumpel, gdzie we dwoje stabilizowali biedaczka. Lał się im przez ręce, ale mimo swojej tragedii musi wytrzymać tę podróż i skazać się dodatkowo na naprawdę duże koszta, ponieważ szpitale państwowe są bardzo, bardzo drogie dla zwykłych ludzi. Ach – jechał owinięty przez Artura i jednego Oficera w jego własne ciuchy w stylu "samburu/masaj", zakurzone, zasyfione... Niestety nie można mu podarować żadnych ciuchów szpitalnych ze względu na budżet. Ale czarni to twardziele, dużo mogą wytrzymać z dziesięciokrotnie mniejszym natężeniem ryków, jęków, bluzgów – tak, tak jak to robią Polacy przy swoich skręconych kostkac, czy zdartym opuszku. Nie ma co się dziwić – w Polsce też na wolontariacie w Żarach się napatrzyłem na "przecież jestem ofiarą wypadku, macie mi tu kur*a pomóc!". Hehehehe, jakoś nie tęsknię za tym w spokojnej i skromnej Afryce.
Rugby kokosem

No to na koniec jeszcze bajeczka z serii "Gęsia skórka". Na oddziale męskim powstaje na naszych oczach potworna historia. Jest jedno łózko bez numeru, które nazwaliśmy już Łóżkiem Śmierci. Niestety każdy pacjent jaki na nie trafia zawsze umiera. Nie dlatego, że jest szczególnie zaniedbany, zbiegiem okoliczności lądują na nim najbardziej poważni pacjenci – nieoperacyjni, w stanie terminalnym, z chorobą nieuleczalną, lub tacy, których na leczenie nie stać... Pierwszy którego pamiętamy to była niewydolność serca, który siedział na swoim łóżku, twarz trzymał na łóżku sąsiada, gdy unosił ją z niego jego twarz przypominała poduszkę z powodu obrzęków – rzut lewej komory 20% (przy fizjologicznym około 65%), prawdopodobnie na tle gorączki reumatycznej. Niestety jedynym ratunkiem byłby dla niego przeszczep, dlatego biedny człowiek musiał pożegnać świat w szpitalu, zamiast przy bliskich. Następnym był mężczyzna z marskością wątroby na tle wirusowym, około 30 lat. Teraz leży człowiek z chloniakiem, na którego leczenia nie ma szans by go było stac. Odwrócony w jedną stronę, twarz hipokratesa, odjechany kompletnie, ledwo oddycha, Artur co jakiś czas sprawdza, czy jeszcze oddycha, bo wygląda jakby już przepłynął przez styks. Do tego ma HIV, niedożywiony, odwodniony. W ciągu dwóch dni od przyjęcia pogorszył się od normalnie stojącego mężczyzny, rozmawiającego – do tego opisanego powyżej. Spodziewaliśmy sie jego odejścia wczoraj, ponieważ między różnymi objawami umierania, jednym z nich jest podniesienie się poziomy glukozy, ten miał 400mg/dl (norma u zdrowego człowieka 55-100), a dzisiaj spadł mu do poziomu około 40mg/dl, ciężko stwierdzić w jego stanie, czy niedocukrzenie było objawowe, podano mu dla świętego spokoju 50% glukozy, ale to tylko by postarać się uniknać dodatkowego dyskomfortu tego biednego człowieka. Ach, no to pisałem wczoraj – dzisiaj już nie żyje.
Niebawem znowu męczące otwieranie kokosa
 Dziś też łóżko stoi puste, ponieważ Johna i Artur nie lubią tam wsadzać kogokolwiek z przezorności, za to na łózku obok trafił kolejny pacjent z chłoniakiem nieziarniczym. Jedynym celem tutaj jest wyleczenie mu ropnia na kości krzyżowej, który powstał chyba od nacieku i oczywiście zakażenia – na zdjęciu RTG widać jak guz z brzucha nacieka kręgosłup. Jest więcj tutaj tylko na czas wyleczenia ropnia a potem przenosi się do Kenyata Hospital na leczenie, musi być całkiem bogaty jeśli go na to stać, szczęściarz.

No na razie tyle, czas uciekać do pracy, pozdrawiamy!
 A teraz odszukajcie gościa na obrazku!

środa, 21 sierpnia 2013

Cyrkowcy.

Czołem,

Nim zacznę pisać na temat, wspomnę, że piękna pogoda ustąpiła znowu naporowi ciężkich, ciemnych chmur sikających na nas drobnym kapuśniaczkiem i czyniąc drogi bardziej przyjemne przez namoczenie wrogiego układowi oddechowmu pyłowi. Ostatnio napotkaliśmy także sporo trudności z powodów finansowych – brak dostępu do internetu przeplatany z kolejnym wielkim wrogiem Cottolengo – brakowi prądu. Na szczęscie na ratunek przychodzi wielki silnik pożerający diesla. Zawsze gdy Kenia zubożeje we własne dostawy ten z głośnym warkotem napędza szpital czyniąc nasze apartamenty znowu oświetlonymi a salę operacyjną zdolną do kontynuowania operacji.
Dwa grubasy

No i w końcu mogę się troszkę rozpisać na temat udawaczy, cyrkowców, cwaniaków. Każdy coś pewnie słyszał o takich w Polsce – psychosomatyczni histerycy, którzy tracą przytomność wprost na pracownika słuzby zdrowia, barierki, czy ścianę – nigdy nie usłyszysz od nich głuchedo odzweu stuknięcia głową o podłogę. Nie życzę tego nikomu, ale to byłoby bardziej rzeczywiste...
Bieluń?!
Moja ulubiona pacjentka siedząca już tutaj prawie cały rok ostatnio pochwaliła się takim sentymentalnym obrazem, kiedy to weszła na oddział będąc prowadzona przez sprzataczkę z kibla i po rzucie oka w moją stronę wybałuszyła swoje gały tak, że prawie, ale nie całkiem wypadły, wydała z siebie jakiś indyczy gulgot i zaczęła padać w stronę sprzątaczki w stylu slow-motion (baaaaardzo powoli, mimo że była pochylona w stronę przeciwną, to matko-boskim cudem zmieniła swoją krzywiznę ostatnim tchnieniem w stronę sprzataczki). Miałem ochotę ją tak zostawić i poczekać aż jej sie znudzi, ale nie ma co robić lipy – trzeba było ją rzucić w jej łoże. Po chwili już z zadowoleniem żuła gumę (nawet nie liczyłem na to, że zrobi jajca z dławieniem się nią, w końcu bidulka mogłaby sobie zrobić krzywdę).

Kolejny cyrkowiec to przysłowiowa baba histeryczka, która darła się na całą izbę przyjęć, miotała w "konwulsjach" rodem ze szpitala w Jeleniej Górze, miernie próbowała pokazać, jak ciężko się jej oddycha, przy całkiem skrzekliwej i donośnej emisji głosu. Sposobem oczywiście na uspokojenie jest utrzymanie klientki i delikatne, acz ścisłe przyłożenie namoczonej alkoholem do dezynfekcji gazy do buźki. Niestety trzeba było przyjąć, ponieważ za nic nie dawało się jej wyprosić ze szpitala. Na ujemne testy przeciw malarii dostała chininę, w rozpoznaniu wpisana ciężka malaria... Czasem mi brakuje u officerów większej asertywności. Oczywiście testy w powtórce znowu ujemne, ale cały tydzień chininy już poszedł.

Zdawałoby się, że histeria i cyrkowanie to domena kobiet, ale jednak na męskim też znalazł się laluś psychosomatyk. Mężczyzna 30 lat z rozpoznaniem zapalenia płuc - ból w klatce piersiowej, kaszelek, jakaś "gorączką", wygląd super-dobry... Jak podchodzi się do niego, to na widok mzungu dactari Artura zaczynał prezentować akrobatyczny opisthotonus (łukowate, grzbietowe wygięcie od półdupków po szczyt głowy w np. Zapaleniu opon-mózgowo rdzeniowych, czasem tężcu i innych choróbstwach), zmakaronizowane hiperalgezją (przeczulicą na każdziusieńki dotyk) i kompletnym sprzeciwem by człowieczka dotykać. Ale sam pokazywał, że boli go bardzo stara blizna po dźgnięciu nożem. No dobra, reasumując ma leciuchne zapalenie płuc, które powinien sobie poleczyć w swojej pieczarze, a prócz tego kompletnie nic, prócz problemów ze swoją głowicą. Kiedy przyszedłem po swoim obchodzie dołączyć do Artura i Johnatana ten pacjent siedział sobie jak potulny szczeniaczek i z zaciekawieniem obserował naszą robotę i cieszył się dniem z innymi pacjentami. No niestety to jedyny cyrkowiec na męskim, ponieważ takich jest wysyp pośród płci pięknej.

W końcu nie wiem czy opisywałęm jak wygląda tradycyjne obrzezanie, a sprawdzenie tego przeze mnie samego jest niemożliwe ze względu na ograniczone łącze. Większośc naszych kolegów w szpitalu miało przyjemność przeżyć męską przygodę. Zaczyna się ona, kiedy kończy się ósmą klasę, albo osiąga wiek około 15 lat. Wtedy młody bambo trafia pod opiekuńcze skrzydło uzdolnionego szamana z wioski, który smaży swoją pangę (tę obdartą, brudną od drewna, ziemii, skorodowaną szablę do ścinania drzewa i upraw) nad wolnym ogniem, aż ta zacznie lśnić żywym, majestatycznym światłem i w geście gargantuicznej empatii chwyta za "żyłę" młodziana i ucina mu skórę pewnym ruchem. Przypieczenie zapewnia najwyższej jakości ekspresowe zamknięcie rany, brak skóry na niemal całej długości penisa rekompensuje zaś... Skórka od banana. Jeśli młodzik krwawi z tasiemki biegnie o wlasnych nogach do najbliższej rzeki, która najlepiej gdy jest dość chłodna i po prostu spędza tam resztę dnia/nocy. Chłód bystrego nurtu sprawia że krwawiące naczynia zamykają się, skórka od banana pewno już długi czas jest ściskana w obcęgowym chwycie dłoni pacjenta, także mamy wszystko co trzeba – hemostaza i sterylność. Przez 6 miesięcy młody człowiek powinien wstrzymywać sie od frykcyjnych starań, a kiedy mimowolnie napłynie mu krew czeka go straszliwa męka. Wspomnę tu słowa kolegi, który przebył taką przygodę – "Tylko Bóg wie jak to przebyłem". Nie dziwi mnie zatem że ten kolega bije pięścią płaczących chłopaczków podczas bardzo cywilizowanego obrzezania w znieczuleniu. Niech nie brzmi to dla was niewłaściwie, ale bardzo ciekawi mnie efekt takiego tradycyjnego obrzezania, ponieważ jeśli nie zszywa się brzegów uciętej skóry, to co rośnie w miejscu, gdzie tej skóry po prostu nie ma...? Brrr...

Zemsta...
Z przyjemności – ostatnio kupiliśmy piłeczki do ping ponga i szlifujemy nasze nadane zgodnie z vox Dei talenta. Jak na razie dostaję ostro od Artura, z którym przegrałem 4/5 meczów, ale jeszcze sie odgryzę, nadejdzie dzień mego triumfu... Ale będzie szło to ciężko, jeśli na śniadanie tak jak dziś zjem 2 tycie pomidorki i 8 kawałków skruszonego, suchego chleba tostowego z oliwą z oliwek. Zmieniłem przyzwyczajenia śniadaniowe, ponieważ przez ostatnie półtora miesiaca dzień w dzień nasze śniadania składały się z: 1. Chleba tostowego 2. pektyny+cukru+dozwolonych barwników spożywczych+kwasku cytrynowego+dozwolonych substancji smakowych. Czyli ochrzszonej przez nas "Zemsty Wolontariusza", oryginalnie "Zesta Red Plum".



W markecie Tuskey cieszyłem się chwilami rozkoszy spowodowanych dźwiękami stworzonej z jakiegoś sztucznego tworzywa gitarki, którą z radością nastroiłem i wydałem nią kilka niezgrabnych akordów. Strasznie tęsknię za grą na gitarze.

No to na razie tyle, miłego wyczasu, zbliża się wrzesień – założę się, że słynne afrykańskie upały przywitają nas na pożegnanie dopiero dnia naszego wylotu.

Ciao!


P.S. A na koniec zdjęcie przypadkowego leniucha w Meru. I tak nic nie przebije króla relaxu – który niczym składana zabawka ułożył się w jakiejś dziwnej skrzynce na metalowej rurze na środku chodnika, słuchając muzyki ze swojej komórki. Nawet najbiedniejsi tutaj mają telefony, każdy każdy każdy. Inny wczasowicz po prostu położył sie na środku zapiaszczonego chodnika klikając na swojej komórce, ale posiadał system obronny i za żadne skarby nie dało mu się zrobić porzadnego zdjęcia – na każdym jest przesłonięty przez przypadkowych (czyżby?) przechodniów.

SSSS
Ach! No i bym zapomniał. Ciekawostka medyczna. W końcu po 3 latach zobaczyłem to, co nam probowano wpauczyć jako coś ekstremalnie ważnego na zajęciach z mikrobiologii – SSSS. Staphylococcal Scaled Skin Syndrome, czyli zapalenie złuszczające i pęcherzowe skóry noworodka. Co prawda na zdjęciu jest główka 2 letniego chłopczyka, ale chodzi o tą samą jednostkę. Krótko: cała skóra ciała nasączona jest ropą, na zdjęciu żółte plamy na skórze – to ropa, a do tego dość podgryzione gronkowcami ucho. Takie znalezisko.


Pozdrawiamy zakład energetyczny Tauron w Legnicy!

wtorek, 20 sierpnia 2013

W niedzielę odpoczywamy.


 Czołem,

Dzisiaj w końcu był czas konkretnego odpoczynku – cały dzień śpimy, ledwie wychylilismy nosy poza dziedziniec we Wspólnocie, gramy w pingponga, piłkarzyki (jej!) leżymy, jemy, pijemy, byczymy się. Pogoda ostatnio bardzo dopisuje – niestety z racji naszego sposobu pracy opaleni jesteśmy głównie na twarzach i karkach, trochę na rękach. Ale temperatury z pewnością przekraczają czasem 30 stopni, a równikowe słońce równo smaży w czachę.

Zacznę od trochę już przestarzałej informacji. Nasza koleżanka Celina w ramach wolontariatu wyruszyła na kilka dni do jakiejś dzikiej wioski w buszu. Znajduje się tam mała przychodnia i porodówka, a bezpieczeństwo zapewniają z tego co wiem uzbrojeni strażnicy. Czarni boją się białego, ale ostatecznie dają się szczepić i badać. By wrócić czekała na transport z Mater Care, ale tych spotkało niezbyt przyjemne doświadczenie:
"Anna Lew-Starowicz
Dziś rano samochód Mater Care został ostrzelany w drodze do Merti (Merti oddalone jest około 200 km od Isiolo). Jechał nim kierowca Dan, doktor Kirua ze szpitala i pielęgniarka. Dan miał odebrać z Merti naszą wolontariuszkę Celinę. Niestety, musiał uciekać z powrotem do Isiolo. Napastnicy celowali w kierowcę. Nie wiadomo, kim byli. Mogli to być zwykli rabusie z buszu. Mogli być to również somalijscy bandyci. Jedna z kul przeleciała tuż ponad przednią szybą i uszkodziła karoserię. Na szczęście pasażerom i kierowcy nic się nie stało. Jutro z samego rana Dan znów jedzie do Merti, bo Celina czeka na niego. Wybierze inną drogę i poprosi policję o eskortę. Skóra mi cierpnie, bo przecież w środę drogę tę pokonywał Rafał z Celiną, a miałam też pomysł, by dziś sama pojechać z Danem do Merti."


Oczywiście nie wszystkie cześci Kenii sa tak niebezpiecznie – u nas można zarobić tylko nożem lub mieczem. Ale tego typu niebezpieczeństwa czekają właśnie w buszach, bliżej granicy z Somalią i mniej uczęszczanych przez białych okolicach.
W sobotę zwiedzaliśmy Meru, gdzie udało nam się zwiedzić markety przeznaczone dla normalnych mieszkańców Kenii, przejść się obok slumsów, gdzie gonił nas dzieciak bardzo czule dotykający Artura i czule drąc się do niego "Mzgungu money! Give me, give me! Moneey! Mzuuunguuu!". Dobry kilometr nas gonił i łapał mojego ubrudzonego nim towarzysza. Swoją drogą nic nie wolno takim dawać – ten jeden dzieciak wyskoczył z gromadki około 15 podobnych chłopaczków, gdzie szczerze mówiąc obawiałem się raczej napaści przez całą piętnastkę niż nagabywania przez pojedynczego skrzeczącego biedaczka. Nieprzyjemna myśl o obrabowaniu przez całą szajkę zrodziłą się przez to, że znam krótką opowieść o jednych wolontariuszach z Cottolengo, którzy w Meru zostali przez taką właśnie bande napadnięci, przy czym zginęła im jedna torba, na szczęście tylko tyle.
Po drodze też zobaczyliśmy typowy widoczek relaksującego się mieszkańca miasta. Rysopis: Czarny, w wieku produkcyjnym, ma dwudziestu rodzeństwa, ulubionym zajęciem jest leżenie w różnych miejscach. Kolega mi powiedział, że w Polsce jest tak samo – na wsiach też oglądają przechodnich ludzie, a w miastach też, ale w telewizorach. Ale mimo wszystko wydaje mi się, że przy takim dziecioróbstwie ilość bezrobotnych jest drastycznie wyższa. Do tego taki stan sprzyja właśnie typowym utarczkom rodzinnym i między znajomymi, które kończą się dziabaniem nożami i pangami.
Na oddziale jak zwykle, zrobiliśmy sami obchód, w sumie już radzimy sobie prawie w ogóle bez pomocy officerów, niestety nadal nie ma żadnego porównania do tego jak trzeba będzie pracować w Polsce, ale dobre i to na początek.


Kolejne dni przynoszą coraz więcej skrzydlatych nieprzyjaciół. Dzisiaj zabiliśmy w ciągu dnia około 8 komarów, tylko za dnia. O drugiej w nocy zbudziło mnie wrogie bzyczenie i nie usnąłem dopóki nie zabiłem dwóch czających się na nas komarów. Wieczorem po kolacji wracająć po schodach widzieliśmy cały rój błądzących moskitów. Okropne. Najgorsze, że prawie każdy z nich ma w sobie szczepy P. falciparum od pacjentów. Na szczęście dotąd żaden nie był wypełniony krwią, brrrr...
Na oddziale dzisiaj miałem "psychologiczną" rozmówkę z pacjentką, która po prostu nie umie zderzyć sie ze swoim życiem, ma problemy ponieważ jej obecny mąż jest umysłowo chory, nie pracuje, ma z nim dwójkę dzieci, dwójkę z poprzednim. Ojciec dał jej sklep, ale nie ma pieniędzy by zacząć biznesik fryzjerski, ani na maszynę do szycia ubrań. Dlatego dostaje ona histerii i ucieka od swoich problemów siedząc w szpitalu, mam nadzieję jednak, że chociaż trochę udało mi się ją przekonać do tego jak bezproduktywne jest jej siedzenie w szpitalu. Zagaduje pracowników, pacjentów, stara się "pomóc" kupując im za swoje pieniądze rzeczy, nosząc wodę, pilnując czy nie pokończyły się kroplówki, skupia swoją uwagę na innych by uciec od myślenia nad tym, co zrobić ze swoim życiem. Potem zagadała mnie znowu, bo zakochała się w kolejnym facecie, ale ten ma HIVa i uprawiają sex bez gumki, pyta mnie czy to źle, takie tam podstawowe rzeczy o HIV. Chce z nim wziać ślub, mieć dzieci itp. Strasznie niepoukładana kobieta – ciągle wchodzi w jakieś patologie, a teraz do tego jest prawdopodobnie zakażona wirusem, ponieważ mówi, że wolą bez gumki, a testy póki co ujemne – chce mieć dzieci a teraz jest szansa, że urodzi je z wirusem i tak dalej będzie zakażać, bo z każdym co jakiś czas włazi do łóżka. Bardzo nierozsądna.
Prócz tego przerobiliśmy z Arturem wspólnie trochę pacjentów, ale takie leczonko tutaj to cały czas objawowe, brak specjalistów, sprzętu leków, wytyczne są jakie są, ale wszystko i tak opiera się na tym, ile jest w stanie wydać pacjent, a pieniędzy im brakuje na niemal wszystko.


No to czas na pare zdjęć – jedno to x-ray ramienia kobiety, którą podejrzewaliśmy o osteomielitis z powodu paskudnych owrzodzeń i zaciągniętych blizn na ramieniu. Jak się okazało po operacji był to porządny odłamek kości, który ciągle ją nadkażał – stąd wzięłą sie u niej sepsa, potem niewydolność nerek, wątroby, do tego po kilku przebytych w przeszłosci operacjach ma zrosty, które sprawiły jej czasową niedrożnosć ->wodobrzusze, do tego doszła kolejna sepsa i niewydolność nerek, ale teraz już jest stabilna i powinno być ok. Nadal zostaje problem zatrzymania moczu – bez cewnika kobieta nie sika w ogóle, a nadal nie możemy poznać przyczyny tego stanu. Czwórka dzieci, w tym jedno dwumiesięczne siedzi i oczekuje w domu, a ona bez sensu już leży w szpitalu. Nie mamy pojęcia co może być przyczyną i jak leczyć to, ze nie oddaje moczu bez cewnika.

Kolejne zdjęcie to jeden z wielu przykładów tego, jak kończa sie tutaj zapalenia tkanek miękkich palca. Często ropień palca rośnie, rośnie potem sam pęka i zostawia palec w stanie jak na zdjęciu – kości, ścięgna, naczynia na wierzchu, nie ma co zszyć. Mnóstwo ludzi tak właśnie zaniedbuje swoje problemy – aż nie ma co zbierac.
Na razie tyle, pozdrawiam


P.S. Wybaczcie brak wpisów, nie mamy internetu obecnie specjalnie, został mi 1mb łącza.

środa, 14 sierpnia 2013

Kolejny tydzień chyli się ku końcowi (środa).

Czołem,

Całkiem sporo się działo ostatnio. Jednak z powodu silniejszego przyciągania piwa niż komputera po prostu nie miałem czasu siąść i napisać tego i owego. Na podstawie naszego doświadczenia, gdzie sami byliśmy królikami doświadczalnymi, obliczyliśmy, że 4 zgrzewki piwa nie starczą nam do soboty, kiedy to pójdziemy zwiedzać Meru, w celu kupienia kolejnych pamiątek, prezentów, ubranek. Pogoda raz dopisuje (wczoraj się pierwszy raz opalalismy przez ponad 40 minut, po bogatym w groch i fasolę lunch'u), a raz jest zimno, pochmurnie. W Polsce pewnie widać piękny deszcz meteorytów, nad Chaaria widać czarno-szare plamy chmur zasłaniające nawet bardzo silnie świecący księżyc. No to teraz trochę co tam u nas:

U Artura na oddziale męskim jak zwykle historie nie z tej ziemii. Tym razem nie o oddziałowym kiblowaniu, ale o poważniejszych rzeczach. Trzy dni temu pewien czarny jegomość zajmujący się sierocińcem dla dzieci z ulicy znalazł w buszu 16 letniego chłopaka. Chłopiec wylądował w lesie ponieważ rodzina wyparła się go z powodu bardzo "tragicznej" choroby – epilepsji. Wyrzucili, problem z głowy, w Afryce dla słabych jednostek miejsca nie ma, nawet w całkiem bogatej Kenii. Jak na kraje Afrykii oczywiście. Jak wygląda ofiara losu? Pół centymetra obściskującego go brudu, pokrzywiony, nie rusza się samemu już od dłuższego czasu z powodu, który zaraz opiszę, nie mówi nic, prócz pojedynczych słów, niedożywiony (znaczy się można dotknąć kijem kręgosłupa przez żebra, a jeśli nie lubicie barwnych opisów to po prostu tak samo jak anorektyk). Po trzech dniach leżenia na oddziale w końcu ktoś go umył. Jedno mycie nie starczyło, ponieważ chlopak jest jak ogr, albo cebula – trzeba warstwę po warstwie, nie żartuję. Był tak brudny, że nie można było mu zrobić EKG, nie ma mowy żeby przykleić do klatki piersiowej elektrod, bo przy namoczeniu ich leciało błoto. Prócz mało problematycznej epilepsji, biedak cierpi z wiele gorszej choroby – Tungiazy (tungiasis po angielsku, nie wiem jak po polsku, w kiswahilii nazywa się to Tunga). Obok zdjęcia nóg, ręce miał takie same, ale chłopak jest tak wycieńczony, że Artur nie miał serca go przekładać. Leczenie jest niesamowicie drogie, ubezpieczenie, nawet gdyby je miał – nie obejmuje leczenia tungiasis, tedy jedynym sposobem jest chirurgiczne opracowanie zmian i kąpanie w nadmanganianie potasu. Niestety leczenie chirurgiczne często kończy się nawrotem choroby, a on na pewno nie zarobi na bardzo drogie, ale też skuteczne leczenie.

Kolejna prawdziwa historia, to krótkie starcie między pokoleniami. Ojciec może coś sobie pogadał do synka, ale ten już trochę podrósł, i krzyknał do niego "you dont joke with me!" i rzucił pokaźnym kamolem w swego rodzica. Skałka rykoszetem odbiła się od obojczyka w twarz czyniąc niesamowity obrzęk w obu miejscach. Młody jeszcze nie nauczył się używać pangii. Ku naszemu zdziwieniu na RTG nie wyszło nic, a facet zwija się po prostu z bólu, tedy pożegnał dzisiaj oddział.

Inny facet dzisiaj zaczepiał Artura łapiąc go za rękę, za koszulę mówiąc, że ma mu zapłacić, za to, że całą noc pilnuje oddziałów, hehe... Mzungu są tu traktowani jak bankomaty, czasem w bardzo bezczelny sposób, ale na szczęście brakuje im uporu arabów. To by był dramat gdyby tak samo bezczelnie się zachowywali.

Prócz tego, kolejny bardzo późno rozpoznany rak żoładka – cierpliwy pacjent wyhodował guza wielkości połowy piłki do nogi. Naprawdę dużo cierpliwości w to włożył. Inny facet z nietypowym ostrym brzuchem, bo bez objawów otrzewnowych, rozdęty, wielki, z uogólnionym bólem, z zatrzymaniem moczu pokazał w czasie laparotomii, że miał dość stary sperforowany wyrostek robaczkowy, sperforowany pęcherz moczowy, no i odpowiednie co do stanu wydzieliny w środku brzucha. Wcześniej prezentował objawy zakażenia układu moczowego z nadłonowym bólem brzucha, tak wyrostek potrafi płatać filge lekarzom.

Jak się okazało, w przeciwieństwie do naszego kraju, gdzie można podać pacjentom ugryzionym przez węże antytoksynę (jak się mylę, to poprawcie mnie), to w Afryce czegoś takiego oczywiście nie ma – jesli udziabie Ciebie wąż to tak: Jest alergia/obrzęk? No to sterydy. Nie ma? To tylko do tego antybiotyki i do domu. A jak wcześniej pisałem – takie ugryzienia mogą skonczyć się zarypiastą martwicą, jaką sobie trudno wyobrazić, teraz będziemy robili więcej zdjęć, bo bliżej wyjazdu, tym mniej szefa się będziemy bali, który kręcił nosem na to, że chcemy zrobić zdjęcia jak coś widzimy.

U mnie zaś ostatnio było dośc kłótliwie, ponieważ czarny kolega z pracy, który okłamał nas, że jest lekarzem z Tanzanii okazał się pielęgniarzem, do tego szamanem, a nie medykiem. Dawno widać nosa nie wcisnął między kartki jakiejś medycznej książki, tylko w biblii traci czas na te same modły, sprzedając je pacjentom z niemal zawsze tą samą diagnozą – psychosomatyzm. Krew mnie zalała, kiedy dzisiaj widziałem, jak kolega i koleżanka z włoch, którzy przyjechali na ten tydzień pouczyć sie do Chaaria (a byli w Katunga, pisałem o nich nieco wcześniej) bierze młodego do mojej pacjentki i mówi mu jakieś pierdoły niestworzone, kończąć, że ona cała to "psychosomatyzm". A ja powiem co jej jest – miała ostry brzuch od wgłobienia jelit, przy tym przesiękał płyn do brzucha, ten się zakaził – doszło do sepsy, która spowodowała niewydolność wątroby i nerek. Po tym jak w sumie całkiem prosto się ją wyleczyło w tym czarnym padole, przyszła znowu z bólem brzucha. Na razie podejrzenie jest takie, że od tamtego stanu (trwającego ponad 2 tygodnie) zrobiły sie jej jakieś zrosty, plus to, że jest po cesarskich cięciach, to reasumująć – gdy się wyleczy z infekcji doktor Beppe weźmie ja na laparotomię zwiadowczą i zrobi małe co nieco w brzuchu. Ale gdzie tu psychosomatyzm?

Tak samo dzisiaj do mnie się pluł za to, że nie zgodziłem się zrobić EKG pacjentce 18 letniej, której "niesamowicie poważnym problemem, który ja zaniedbuję, bo jestem ignorantem" (tak do mnie powiedział) jest to, że ma cichutki szmer niedomykalności zastawki dwudzielnej i... Kłujący jak paluszkiem ból na skórze (sama to przyznała, że ten ból jest taki zewnętrzny). To dziadowi powiedziałem, że niech przestanie się modlić, tylko wróci do książek. Przepraszam wszystkich wierzących, ale ten gośc każdemu wsadza psychosomatyzm, sprzedaje diazepam i daje wersety z biblii. Nie umiem tego tolerować, hehe...

Prócz tego przyjęta została kobieta, która uwaga! Przerwę przypominając normy heboglobiny dla kobiet – 12,5g/dl zaczyna się łagodna anemia, potem 9g/dl umiarkowana, poniżej 8 ciężka, poniżej 6g/dl zagrażająca życiu. A teraz uwaga – kobieta przyszła na własnych nogach z heboglobiną... 2,6g/dl. Powinna dawno wąchać kwiatki od spodu, a ona nie dosyć, że sie uśmiecha, gada, żyje – to jeszcze sama chodzi bez pomocy, co za dziwy. Czy ktoś może wie czy są jakieś sytuacje, kiedy hemoglobina może w badaniach wyjść tak niska, a w rzeczywistości jest wysoka? Jakieś błędy laboratoryjne, coś z nawodnieniem, jakaś choroba krwinek? Bardzo mnie to ciekawi, ale jednak na razie czeka na przetoczenie krwi.

Poza tym jak zwykle zostajemy sami na oddziałach z Arturem i wiecznie zajętym dr. Beppe, który ma mnóstwo ważnych spraw na głowie. No i przyszło nam się zmierzyć ze wstrzasem kardiogennym - obrzękiem płuc i zawałem przednio-przegrodowym serca. Ale ten zawał już 3 dniowy, jakies patologiczne QS od V1-V3 (jeśli się mylę, proszę nie kapować naszym asystentom, bo mi szmaty powstawiają za pisanie głupot, dlatego poprawcie jeśli sę mylę w czymś). Dusi się w oczach, wszystkie dodatkowe mięśnie oddechowe buchają parą, spocona, zmęczona – podaliśmy jej w 3h 1litr płynów, ponieważ ciśnienie było niewyczuwalne z powodu braku pulsu. Do tego 60mg furosemidu żeby posikała to co w płucach i nogach zatrzymała, adrenalina, trochę tlenu (który sami musieliśmy zamontować do ściany, bo robotnicy nie zmienili tych wielkich 2 metrowych butli, hehe). No i tyle z pomocy, po 2h wątpliwości, ponieważ całkowicie sami wszystko musieliśmy zrobić, a my przecież pacanki na 5 roku jesteśmy – udało się w sumie jakoś ją wyrównać, jest puls, woda z płuc możliwe że zaczyna schodzić, coś sika – także zobaczymy sie z nią wieczorkiem, żeby sprawdzić jak się ma. Szkoda że nie ma tu specjalisty, który by nas nauczył, odpowiednich leków, kardiomonitora, kompletnie nic – byśmy się przynajmniej nauczyli porządnie. Zabawne że officer w sumie miał to w nosie i sobie poszedł.
No i teraz jesteśmy po kolacji, w sumie wyciągnięcie jej z tego nie było trudne jak czasem mówiono na uczelni. Ale w sumie na tym sie kończy pomoc – w Afryce leczy się objawowo, nic więcej w sumie nie mozna dla tej kobiety zrobić.

Na razie tyle ponieważ musimy uciekać na kolację,

(wiem że przed chwilą pisałem że z niej wróciliśmy)

miłego wieczoru i do następnego!
P.S. Dlatego, że malutko tutaj zdjęć, to jeszcze puszczam fotkę-ciekawostkę. Dzieciaczek po ataku pangą – paluchy skręcone przez majstra brata Beppe. Zamiast drutów Kirschnera użyte zostały... Igły! Zwykłe igły. I co najlepsze – to przecież działa, a ręka dziecka ładne się goi. Na zdjęciu tydzień po operacji.

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Szybka wiadomość.

Dzień zaczął się ciekawie.
Zrobiłem znowu sam obchód, w sumie na kobiecym jest w miarę spoko, na męskim wysypało świrów. To jest powód dla którego właśnie teraz piszę post na cito, po prostu nie mogę nie podzielić się tym co się tutaj dzisiaj działo.
A, jeszcze nim opiszę resztę – wkurzyłem się, bo robiąc obchód badam zawsze wszystkich od stóp do głów, ciśnienie, puls, serducho. A po godzinie, gdy kończyłem obracam się, a tutaj watchman i sprzątaczka wynoszą ciało. O tyle dobrze, że to pacjentka chirurgiczna a nie "zwykła" ale dziwne jest że: pacjenci kompletnie mają w dupie, czy ktoś umiera, czy oddycha, czy krwawi – nic Ci nie powiedzą, dwa: sam pacjent jeśli się źle czuje, to Ci nie powie, może szczać do łóżka, krwawić – ale jeśli nie spytasz, nie popatrzysz samemu – nic Ci nie powie. Także sąsiedzi z łóżek mieli wedle tej reguły wszystko w dupie i pacjentka pewnie zatrzymała się i nikt nie zauważył, za możliwe, że dałoby się coś dla niej zrobić, by wyciągnać ze szponów śmierci. Już nie wspominam, że personel (szczególnie kobiety) są bardzo bardzo nieskore by spojrzeć czy pacjentowi się coś dzieje. Stąd w nocy o 4 (gdy nie ma nic do roboty prócz picia herbaty) też umarłą pacjentka, nie dowiem się dlaczego, bo po prostu już nie żyła i tyle. To biedna kobieta, jednostki krwi, ciężkiej do zdobycia i drogiej, badania i kolejne plany poszły się walić.






W izbie prócz normalnych pacjentów pojawiła się histeryczka, która została wczoraj zamknięta na cały dzień w domu i nic tam nie jadła, to jak teraz przyszła rzucała sie jak flondra, tłukła tak, że prawie z łóżka zleciała, jakby niewiadomo co jej było. Kobiety mają czasem naprawdę poprzestawiane w garze – takich zachowań tutaj widziałem już prawie na wszystkie palce rąk – zawsze to samo: "duszą się" i drą w niebogłosy, rzucają udawaną padaczką, leją się przez ręce na Ciebie. Sposób jest prosty – mnóóóstwo spirytusu na watę, ile osób jest, tyle trzyma "pacjentkę" a dzierżący watę przykłada ją do twarzy histeryka i tamuje spirytusem nos i usta pozwalając się spokojnie zainhalować pacjentce. Zawsze działa – histeria mija w 10 sekund walki i pacjent zaczyna dopiero gadać normalnie, a konwulsje mijają szybciej niż po dożylnym diazepamie. Oczywiście jakieś badania zlecamy jak przychodzą, nie można mimo wszystko nie szukać drugiego grzyba w jednej zupie, także zawsze cukier, malaria, morfologia krwi musi być zrobiona. Ale zwykle to jakiś Stefan Burczymucha szepcze w uchu, co by tu głupiego zbroić żeby zostać zauważonym.

Na męskim po prostu cyrk – faceci zrobili z oddziału kibel. Jeden stoi obok tylnych drzwi na oddział, wyjął fujarę i szcza w drzwiach, na szczęście na zewnątrz – na tyle higieny go było stać. Drugi zaś zachował się jak te zabawne orangutany w zoo – wyjął fujarę leżąc jak Król Relaxu na swoim łóżku, jął ją szczać najpierw na swe lewo, potem postanowił na siebie, ot fontanna. Zejszczał się konkretnie na całego siebie, łóżko, podłogę. Kolejny był jeszcze lepszy – po prostu wstał z łóżka, wyciągnął węża na spacer, ten opluł wszystko naookoło pacjenta, potem kucnął... I sie zesrał. W środku oddziału.

Może szpital jest za tani dla nich?

niedziela, 11 sierpnia 2013

Afrykański haj.

A tu zagubione zdjęcie z safari - myjący się mieszkańcy Samburu. W rzece of course.
Czółko,

Sobota jak to sobota, była niezbyt pracowita, a pogoda przywitała nas skromnym słońcem, paradą chmur i ziejącym wiatrem. W ciągu dnia rozpogodziło się nieco, aby po nieprzyjemnym poranku powitać nas ciepłą, cichą nocą.

Tego dnia miałem cały oddział damski dla siebie, wypisałem 3 pacjentów, coś tam pochachmęciłem w leczeniu w dobrej wierze i wiedzy, że nie czynię krzywdy a staram się ustawić leczenie tak, by każdy był zadowolony. Niestety nadal od kilku dni nie lada orzechem do zgryzienia jest dla mnie pacjentka z niewydolnością wątroby. Wyglądalo to na zapalenie wątroby i po prostu ostry pęcherzyk żółciowy, ale USG pokazało, że tego drugiego nie ma. Zostało zapalenie wątroby. Wirusy wątrobowe ujemne, zatrucie wykluczone i tak kurde się sobie głowić mogę, bo ani biopsji nie można zrobić, ani ja nie jestem na tyle tęgą głową by wymyślić cos mądrego, officerowie też nie mają pomysłu, Dr Beppe zbyt zajęty poważniejszymi sprawami. Do tego ma pokaźną anemię, która wymagała przetoczenia dwóch jednostek pełnej krwi.
Pełnej, ponieważ tutaj nie używa się koncentratów krwinek czerwonych – wszystkim daje się zawsze pełną krew, do tego 200mg hydrokortyzonu i 40mg furosemidu, 2xdziennie pół litra soli i w sumie nie widać by kogokolwiek spotykały jakieś skutki uboczne, jak dotąd. W Polsce już sporo razy miałem okazję zobaczyć reakcje anafilaktyczne – tutaj siedzę dwa miesiące i ani razu jeszcze nie pokazał się ktokolwiek z czymś takim. A w końcu żyję niemal w szpitalu.





Także nadal nie wiem co można zrobić dla tej młodej 26 letniej dziewczyny z zapaleniem wątroby. Chciałbym zrobić zdjęcie, ale nie jestem aż taki bezczelny by strzelać umierającemu foty. U nas tak zniszczonych ludzi można zobaczyć na paliatywnej, onkologicznych oddziałąch, geriatrycznych, ale tutaj w każdym wieku uderza ilość zaniedbanych, zabiedzonych, wygłodzonych i wyniszczonych osób. Zdarzały się dni, kiedy całe oddziały wyglądały jak paliatywna – nie da się pomóc, czekasz aż ktoś umrze, bo po prostu nie ma możliwości diagnostycznych czy leczenia dla większości. Wkurzyłem sie gdy prosiłem officera o wypisanie pacjentki do domu, by umarła pośród rodziny, przy bliskich, mężu, a ten mi powiedział, że po co, e tam, pacjentka na drugi dzień umarła sama w śmierdzącym zakaraluszonym szpitalu, a potem tylko patrzeć mogłem jak biedny mąż od wielu dni nie widział swej kobiety i ryczał jak dziecko. Mam wrażenie, że śmierć człowieka nie robi tutaj na wielu ludzi wrażenia, najbardziej gdy nie dotyczy to ich osobiście. Chociaż jak to było w przypadku chłopaka ze złamaniem czachy – ojczulek rozradowany wita znajomych, a metr od niego pogarsza się jego syn. A tam.



Z tego co się dowiedziałem, to słabo wyjaśniłem, o co chodziło mi z tymi kroplami z gentamycyną. Gentamycyna to aminoglikozyd, antybiotyk który uszka między innymi słuch. Kto wymyślił krople z gentamycyną do ucha w Kenii i pozwolił ich używać tutaj? Dając młodzianowi takie krople do uszu (które z tego co sprawdzilem pierwotnie służą do zakraplania OKA) skazuje go być może na głuchotę. Nie mogłem tego zmienić, ponieważ widziałem już tylko kopię recepty w szpitalnej aptece. Kochają tutaj gentamycynę.

Dobra, dosyć nudnej medycyny. Sobotni wieczór po 18 spędziliśmy w barze w towarzystwie kolegów z pracy. Kosztowaliśmy tutejszych piwek przy nie różniących się od polskich "męskich rozmów". Prowizoryczna toaleta powalała na łopatki będac kawałkiem ściany i podłogi jednego z domostw, zasłonięta tylko kawałem blachy od stołów przy których piło się piwko.

Po drodze do baru przechodziliśmy obok szkoły podstawowej, gdzie dzieciaki bardzo bardzo bardzo bardzo chciały zobaczyć nas i pomachać, krzycząc standardowo, żeśmy biali. Po kiswahili oczywiście. Foto jest moim zdaniem bardzo zabawne, bo żeby nas zobaczyć, musiały pchnąć prowizoryczny płot z metalowej blachy i wystawić głowy, na szczęście żadne nie pocięło sobie przy tym szyjki.

W końcu zostaliśmy poczestowani także tutejszym zielskiem, o którym już pisałem. Nazywa się "miraa" i niektórzy traktują to jako zamiennik w stosunku do kawy, czy herbaty, a niektórzy jako narkotyk, ale o tym, że to narkotyk i jest fe lepiej nie rozpowiadać. W niektórych kręgach można by było stracić przez to glowę. No to przyszedł czas na degustację! Najpierw trzeba dziabnąć to trzonowcami by łodyga i liście się spękały i wykrwawiły z gorzkiego soku, a później umieścić między policzkiem a dziąsłami i po prostu siorbać płyn i trzymać cierpliwie. Ciężko jednak opisać czy był jakiś efekt, albo za dużo piwa, albo za mało miraa. W każdym razie efekt byl nieco rozczarowujący, a ponoć rosnące tutaj zielsko jest jednym z najmocniejszych. Garść łodyg z liśćmi kosztuje około 12zł i starcza na całą noc. Jeśli to ma działać, to powinno się dzięki takiej garści mieć uśmieszek od ucha do ucha i nie czuć żadnej potrzeby snu. Jak dla mnie jedyny wrażeniem było to, że strasznie gorzkie to było i kruszyło się tak, że wszystko albo w koncu wyplułem, albo zjadłem.

Nie widze konekcji, że w środku nocy obudziłem się z bólem głowy i półtora godziny nie mogłem spać.
Poza tym to udaliśmy się na spacerek poza bramy Cottolengo, ale musieliśmy zawrócić, ponieważ spenialiśmy się troje rosłych facetów, każdy z dobytą pangą, niby normalni rolnicy, ale u nas nikt nie chodzi z poszczerbionym mieczem za dnia. A jak się naogląda w szpitalu kobiety i dzieci, czasem facetów, którzy są po napaści pangą, to ciężko nie zawrócić. Przed trzema ciężej uciekać.

W każdym razie spotkały nas tam dobre widoki, a czas umilała Kenijska Coca-Cola i Fanta. Smakują nieco inaczej chyba tutaj, a na pewno jest inaczej je pić z wielokrotnie używanych butelek.

Dobranoc!