czwartek, 1 sierpnia 2013

Nareszcie mięcho!

Nareszcie mięcho!


O godzinie 12 ruszyliśmy w kierunku hotelu/restauracji, jednej z wielu w Samburu Park. Oczywiście celem zrobienia sobie przerwy obiadowej. Za około 1500 szylingów mieliśmy wyżerkę do pełna z pierwszoklasowymi daniami. Dla mnie było to bardzo ważne wydarzenie w Afryce, ponieważ to był pierwszy raz, kiedy mogłem zjeść normalne mięso, były żeberka, duszone udka jakiegoś afrykańskiego zwierza, chyba jagnięcina, czy coś takiego – wszystko przepyszne, na tłusto, po prostu jak trzeba.
 W Cottolengo mója mięsożrąca część cierpiała katusze jedzac w piątki jakąś chudą rybkę, czasem poszatkowane skromne mięsko, oczywiście bardzo dobre, ale w Cottolengo jest to nic co trzeba gryźć i co skrwawia się przyprawionym tłuszczem. W przeciwieństwie do lunch'u w Samburu Park. Z radością wypełniłem sie na zapas mięchem, patrzac jak wegetarianie jedzą swoje skromne porcje celulozy, czy to w tych roślinach jest.

Ale od poczatku. Najpierw przywitał nas wysoki jegomość przebrany za masaja podając każdemu z nas na tacy biały, mokry ręcznik, aby wytrzeć pokryte kurzem i potem twarze. Nie jest niczym dziwnym, że białe ręczniki były potem całe czerwono-pomarańczowe. Następnie poczęstowano nas sokiem, który podobno był wyciśnięty z owoców rosnących na sawannie, niestety nie znam nazw rośliny. Gdy nadeszła godzina 12:30 zostaliśmy zaproszeni na lunch w restauracji, gdzie jak wyżej wspomniałem – mogliśmy spałaszować ile się nam podobało, napić się piwa, uzupełnić zapasy wody i nabrać sił przed dalszym byczeniem nad basenem.

Po udanym posiłku udaliśmy się na wypoczynek nad basenem.Był to pierwszy raz od początku wyjazdu gdzie mogliśmy się opalić. W Chaaria dopiero na początku sierpnia robi się słonecznie i ciepło, w przeciwieństwie do Samburu, gdzie bez przerwy świeci słońce. 
Nad basenem zrobiliśmy sobie z Celiną wspólną fotkę, a chcąc mieć jedną jak skaczcemy mądry Baczyński nie sprawdził pod czym stoi. Stuknąłem się na krwawo w oporny na moją masę parasol. Potem nadeszła upragniona pora na orzeźwiające taplanie w basenie, wypełnionym wodą z rzeki. A to oznacza, że pewnie było tam mnóstwo bakterii kałowych, nie tylko ludzkich, ale co nas to tam obchodzi. Elektryka prąd nie tyka, to i medyków nie tknie zaraza.
Po kąpieli przyszedł czas na suszenie bielizny i leżakowanie. Ten błogi czas urozmaiciły nam okoliczne małpy co chwile przebiegające przed nami, nic nei robiąc sobie z naszej obecności. Skakały po wolnych leżakach, piły wodę z basenu (pewnie zdarza im się też tam dolać co nieco), a nawet stwierdziły że uchylą nam nieco tajemnic małpiej ars amandi.
Spragnionym wrażeń małpom akompaniowały jak zwykle skrzekliwe dźwięki mało muzykalnych ptaków. I te nie były gorsze podlatując na brzeg basenu i piły wodę kurczowo trzymając się pazurkami i trzepocząc skrzydłami by nie wpaść do wody.
W pewnym momencie po uradowanym okrzyku Ani zbiegliśmy się "do płota" żeby obserować nieproszonego gościa. Był to naprawdę duży, głodny słoń, który postanowił przejść przez rzekę by podjeść nieco z hotelowego ogródka. Dzieliło nas od niego około 10-15 metrów. Bliżej lepiej nie podchodzić do samotnych słoni. Pojedyncze potrafią odegrać się bitewną szarżą, gdy poczują się zagrożone, w grupie są znacznie spokojniejsze, ale ten na szczęście za nic miał naszą obecność. Niestety tutejszy strażnik nie cieszył się, że widzi słonia, to przywalił mu z procy w uszy, żeby go przepędzić z ogródka. Z procy strzela także do małp, słoniom zawsze w uszy, a nabojem są chyba jakieś niemałe kamienie. Nie dało się nie zauważyć mknącego, dość dużego cienia, który boleśnie godził zwierzynę. Fajny zawód swoją drogą.
Na koniec, gdy zbliżał się czas wyjazdu w drogę powrotną, zostaliśmy poczęstowani kawą i herbatą. Całemu zdarzeniu bardzo ochoczo przyglądały się bardzo ładne i ciekawe ptaszki, niestety nie znam tego gatunku. Wręcz bezczelnie chodziły między nogami, po naczyniach, siedzeniach, stole czekając aż zostaną obdarowane okruchami ciastek. Inne po prostu ustawiały się na barierkach przypatrując się temu co robimy.

Ogółem mocna trójka z plusem :)

Pozdrawiamy!

P.S. Dzisiaj pierwszy raz skosztowałem azjatyckiej farmakologii, z powodu bólu głowy. Paracetamol tutaj smakuje jak przesolona polopiryna, do tego potwornie czuć talkiem. Ble. Arturowi to z kolei smakuje jak kawałek tynku.

2 komentarze:

  1. super congratulations wujek
    pozdrawiam
    Natalia XxX

    OdpowiedzUsuń
  2. Wspaniała przygoda, a blog świetny - będziecie mieli dobrą pamiątkę do końca życia. Korzystajcie jak najwięcej z wyjazdu. Powodzenia i pisz dużo ;). Joanna - kuzynka Sylwii

    OdpowiedzUsuń