O godzinie 12 ruszyliśmy w kierunku
hotelu/restauracji, jednej z wielu w Samburu Park. Oczywiście celem
zrobienia sobie przerwy obiadowej. Za około 1500 szylingów mieliśmy
wyżerkę do pełna z pierwszoklasowymi daniami. Dla mnie było to
bardzo ważne wydarzenie w Afryce, ponieważ to był pierwszy raz,
kiedy mogłem zjeść normalne mięso, były żeberka, duszone udka
jakiegoś afrykańskiego zwierza, chyba jagnięcina, czy coś takiego
– wszystko przepyszne, na tłusto, po prostu jak trzeba.
Ale od poczatku. Najpierw przywitał
nas wysoki jegomość przebrany za masaja podając każdemu z nas na
tacy biały, mokry ręcznik, aby wytrzeć pokryte kurzem i potem
twarze. Nie jest niczym dziwnym, że białe ręczniki były potem
całe czerwono-pomarańczowe. Następnie poczęstowano nas sokiem,
który podobno był wyciśnięty z owoców rosnących na sawannie,
niestety nie znam nazw rośliny. Gdy nadeszła godzina 12:30
zostaliśmy zaproszeni na lunch w restauracji, gdzie jak wyżej
wspomniałem – mogliśmy spałaszować ile się nam podobało,
napić się piwa, uzupełnić zapasy wody i nabrać sił przed
dalszym byczeniem nad basenem.
Po udanym posiłku udaliśmy się na
wypoczynek nad basenem.Był to pierwszy raz od początku wyjazdu
gdzie mogliśmy się opalić. W Chaaria dopiero na początku sierpnia
robi się słonecznie i ciepło, w przeciwieństwie do Samburu, gdzie
bez przerwy świeci słońce.
Po kąpieli przyszedł czas na suszenie
bielizny i leżakowanie. Ten błogi czas urozmaiciły nam okoliczne
małpy co chwile przebiegające przed nami, nic nei robiąc sobie z
naszej obecności. Skakały po wolnych leżakach, piły wodę z
basenu (pewnie zdarza im się też tam dolać co nieco), a nawet
stwierdziły że uchylą nam nieco tajemnic małpiej ars amandi.
Spragnionym wrażeń małpom
akompaniowały jak zwykle skrzekliwe dźwięki mało muzykalnych
ptaków. I te nie były gorsze podlatując na brzeg basenu i piły
wodę kurczowo trzymając się pazurkami i trzepocząc skrzydłami by
nie wpaść do wody.
W pewnym momencie po uradowanym okrzyku
Ani zbiegliśmy się "do płota" żeby obserować
nieproszonego gościa. Był to naprawdę duży, głodny słoń, który
postanowił przejść przez rzekę by podjeść nieco z hotelowego
ogródka. Dzieliło nas od niego około 10-15 metrów. Bliżej lepiej
nie podchodzić do samotnych słoni. Pojedyncze potrafią odegrać
się bitewną szarżą, gdy poczują się zagrożone, w grupie są
znacznie spokojniejsze, ale ten na szczęście za nic miał naszą
obecność. Niestety tutejszy strażnik nie cieszył się, że widzi
słonia, to przywalił mu z procy w uszy, żeby go przepędzić z
ogródka. Z procy strzela także do małp, słoniom zawsze w uszy, a
nabojem są chyba jakieś niemałe kamienie. Nie dało się nie
zauważyć mknącego, dość dużego cienia, który boleśnie godził
zwierzynę. Fajny zawód swoją drogą.
Na koniec, gdy zbliżał się czas
wyjazdu w drogę powrotną, zostaliśmy poczęstowani kawą i
herbatą. Całemu zdarzeniu bardzo ochoczo przyglądały się bardzo
ładne i ciekawe ptaszki, niestety nie znam tego gatunku. Wręcz
bezczelnie chodziły między nogami, po naczyniach, siedzeniach,
stole czekając aż zostaną obdarowane okruchami ciastek. Inne po
prostu ustawiały się na barierkach przypatrując się temu co
robimy.
Pozdrawiamy!
super congratulations wujek
OdpowiedzUsuńpozdrawiam
Natalia XxX
Wspaniała przygoda, a blog świetny - będziecie mieli dobrą pamiątkę do końca życia. Korzystajcie jak najwięcej z wyjazdu. Powodzenia i pisz dużo ;). Joanna - kuzynka Sylwii
OdpowiedzUsuń