czwartek, 29 sierpnia 2013

Trochę chmur, trochę słońca...

...Coś z początku, coś z końca, jakto śpiewa poezję Bajor. Habari yako? Mizuri? Bo my mizuri sana. Ostatni tydzień układał pogodę w szkocką kratkę, raz ciepło, raz zimno, chmury ochoczo zasłaniały słońce gdy tylko wychodziliśmy na kamień by się nagrzać, a chowając się do pieczary szpitalnej, słońce rozganiało tłumne chmury żeby ogrzać rodzimych mieszkańców marnujących swoje leniwe życia na podwórku. Życie w Cottolengo rozkwita około 6 rano, gdy pierwsze samochody towarowe marki Isuzu orają zakurzone drogi ze wszystkich trzech stron Cottolengo. Drogami, którymi można starać się dostać do szpitala w trudnej do życia porze deszczowej. Dzisiaj trochę znowu o nieprzyjaznym retrowirusie HIV, nielubianych przeze mnie drgawkach, głupiej śmierci rosnącej wzdłuż unieruchomionej, złamanej nogi, "nowoczesnym" usg i innych sprawach.

Zacznę zdjęciem, które nadal nie w pełni ukazuje to, jak bardzo wyniszczeni są pacjenci cierpiący tutaj na AIDS. Nieprzytomna kobieta ze zdjęcia zaczęła leczenie dopiero w szpitalu, obecnie cierpi na paskudne zapalenie płuc, pewnie tysiące innych dziwów, których nie możemy wykryć, a do tego od wczoraj zaczęła drgać. Je przy pomocy dodatkowych rąk sprzątaczek, rusza się chaotycznie i bez większego celu rękami nadrywając sobie wenflony i otwierając je dla nowych zakażeń, na szczęscie leci nadal mocz. Nie rozmawia, z dróg oddechowych chlupie woda, w płucach nie słychać poprawy w zapaleniu płuc leczonym oczywiście penicyliną krystaliczną i gentamycyną- jedynym szerokospektralnym leczeniem dostępnym w Cottolengo. W czasie obchodu od sąsiadek w łóżku dowiedziałem się, że drgać zaczeła w nocy, dzisiaj na moich oczach miała drugi atak, na razie nie reaguje na początkowe leczenie phenobarbitalem, zobaczymy w ciągu następnych dni czy trzeba będzie coś od siebie jeszcze dodać, ciężko leczyć tych pacjentów, ponieważ biorąc mnóstwo leków boimy się reakcji między nimi.

Chciałbym wrócić do chłopca, którego kiedyś opisywałem z męskiego oddziału – leżał na nim ze swoim opiekuńczym tatusiem. Przyszedł z objawami ciężkiej niewydolności oddechowej, wymiotami, biegunką, HIV dodatni. W trakcie pobytu w szpitalu stan oddechowy się poprawiał, ale niestety chłopiec dostał połowicznego porażenia – lewa strona totalnie wiotka, a poza tym się tak jakby poprawiał. Nie podejrzewaliśmy tła urazowego z oczywistych względów, ale udar mózgu u 3 letniego chłopaczka z HIV wyglądał może na ropień toksoplazmowy, może tętniak, może jakiś zakrzep – ciężko powiedzieć, a wszystko pozostało niestety zagadką ponieważ rodziny nie stać na zapłacenie za tomografię głowy. Dobroduszny Artur pragnął pokryć to ze swojej kieszeni, ale – i tu przyznaję sie bez bicia, odradzałem namolnie mu ten pomysł. Rozumiem te niewytłumaczalne poczucie winy i nieprzyjemność patrzenia na tragedię tak młodego dziecka, ale nawet jeśli by się zrobiło tę tomografię, to rodziny by nie było stać na ewentualne leczenie neurochirurgiczne – na nie z resztą już za późno, nie ma mowy tez o leczeniu rozpuszczającym zakrzep, a jeśli by był to ropień z toksoplazmy, to leczenie i tak na wszelki wypadek zostało włączone. Nie, że kocham pieniądze, czy mi ich żal, ale ta tomografia już niczego nie zmieni, czasem po prostu jest przykro patrzeć na takie rzeczy. Dlatego zawsze w Cottolengo czeka dobra herbatka, ciasto od sióstr i darmowe banany zza plota!

Mało radosnych wieści ciąg dalszy – przez 40 dni leżał na wyciągu starszy pan ze złamaną nogą, dokładnie kości udowej. Paskudne złamanie z przemieszczeniem świetnie zrobione przez doktora Beppe. Po takiej operacji szczęśliwy pacjent miał leżeć z łóżkiem uniesionym w nogach, a dotknięta kończyna obciążona była dodatkowo 10kg odważnikami rozciągającymi ją na całe długości. Gdy przyszedł koniec leniuchowania pielęgniarz, którego oskarżyłbym o herezję i czarownictwo, po prostu wypisał pacjenta na chatę. Dziadzio radośnie wstał z łóżka, przeszedł się o włąsnych siłach i... Zepsuł się, że pozwolę sobie to ująć w eufemizm. Niesamowicie drażnią mnie poczynania tego pielęgniarza, który nawet przewidując kilka dni wcześniej, że wypisze pacjenta nie dał mu do leczenia heparyny, chociażby licząc na przypływ szczęścia, że pare dni starczy by rozpuścić zakrzepy. Facet 40 dni leży, noga nieruchoma i złamana, zapalenie, rozwalone tkanki – no to organizm działa i tworzy zakrzep. A ten pajac nie dał mu heparny, bo każdy dzień leczenie heparyną kosztuje100 bobów (szylingów). Czy skazanie na śmierć pacjenta na dodatkowe kilka tysięcy szylingów do i tak kosztującegojuż pare tysiaków pobytu w ogóle mieści się w granicach pozwalających na rozważanie, czy dać, czy nie dać leczenia? Co za cholerny kretyn. No to pacjent wstał – poszedł na rehabilitację, tam go rozruszano, rozbujano zakrzep a ten popłynął dalej i spowodował zatorowość płucną. Dwa dni patrzyliśmy z głupio i za późno dana heparyną na to jak człowiek cierpi, gulgocze, pluje krwią i po prostu drugiego dnia umarł. Jeśli macie mieć kiedykolwiek coś unieruchomione, złamane – nie bójcie się brać heparyny – lepiej narazić się na koszta i powikłania leczenia niż na bardzo źle rokujące pływające zakrzepiki. Szczęściem pielęgniarza pacjent był stary, to raczej się nim prokuratura nie zajmie. Pacjentów nie musi być stać na prawników – państwo ma zawsze kilka groszy na czarną godzinę by oskarżyć kogoś ze służby zdrowia i wydębić odszkodowanie z wymierzeniem kary.

Nasze praktyki ginekologiczne tutaj są nieco ciekawsze niż od tych, które odbylibyśmy w Polsce. Widziałem jakąś cesarkę, resustytowaliśmy niemowlaka, było mnóstwo łyżeczkowań macicy, porody, a także kobiety z pokomplikowanymi ciążami. Jedna w stanie przedrzucawkowym, inna z niewydolnością nerek, ale najbardziej krytyczna była ledwie zipiąca kobieta z martwym płodem, sepsą, gorączka 40,6 stopni, w drgawkach. Clinical Officer Anderson z poważną miną powiedział nam tamtego dnia, byśmy usunęli z Arturem martwy płód tłumacząc nam całą procedurę. Niech was nie zaskoczy, że gały nam prawie wypadły z wrażenia i stresu, bo myśląc początkowo, że to wolne żarty okazało się, że officer całkiem poważnie podszedł do sprawy i nas zaczął przygotowywać. Rozsądny los na szczęście przyzwał na ratunek wolnego w tamtych chwilach doktora beppe, który usunął martwy płód i oszczędził nam słuchania o głupotach, że my byśmy mieli coś takiego zrobić, co za brednie, hehe. Może i jesteśmy w tak zwanym trzecim świecie, ale to jednak całkiem porządny i dobrze radzący sobie szpital, a nie busz. W buszu nie byłoby dyskusji.

Jak codziennie w chwilach gdy nie ma pacjentów do przemiału w izbie przyjęć ruszam do pokoju gdzie rozdaję domięsniowo i dożylnie leki. Zawsze to dobra praktyka umieć się powkłuwać nieraz w bardzo trudne żyły czarnoskórym pacjentom. To zupełnie inny rodzaj doświadczenia od białasów – skóra twarda, żył nic a nic nie widać praktycznie nigdy, nawet czarne na czarnym, które wskazywałoby, że pod skórą jest żyła jest zwykle bardzo mylące, ale już sie nie nabieram na takie triki. Obraz taki: Pacjentka 35 lat, bóle brzucha typowe dla refluksu – no to ktoś jej zalecił dać dożylnie ranitydynę, nie spieram się, łamię trzy ampułki, szukam żyły – wkłuwam się ładnie, ciurkam lek do tuby... A ta mi nagle gada "Murimo, aaaajjjjj....". Czyli, że boli. Siup, spłynęła mi z krzesła w stronę podłogi z mało przekonującym oczopląsem, westchnieniem, ale swoje 60kg wiotkiego mięsa ważyła. Zebrałem ją z podłogi idąc przykładem superbohatera i przezornie nie skazując jej od razu na histerię – zrobiłem wkłucie, podaję hydrokortyzon... Aż w końcu stwierdziłem, że nie bawię się w takie gierki. Jestem wielkim wrogiem takiego traktowania ludzi, ale tutaj w Afryce po prostu każdemu histerykowi sie funduje takie "leczenie", którego nie przewiduje kenijski guideline. Dwie garści gazy, kubek spirytusu i sru wcisnąlem w buźkę panienki. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki skoczyła na dwie nogi zapominając o oczopląsie, drgawkach i osłabnieciu i rzuciła się do mojej szyi swoimi rękoma, a gdy powiedziałem jej po polsku, co sądzę o jej czarującym stosunku do bólu bo najmniejszej igiełce, opamiętała się i ponowiła swoje durne zachowanie kłaniając się nisko u moich stóp. Po paru minutach gdy znowu poleżała na łóżku oddałem ją w ręce zawstydzonego męża, który chyba miał z takim zachowaniem do czynienia nie pierwszy raz. Cholerrra jasna – co sie dzieje z tymi babami w Afryce? Wszystkie się tak zachowują? To jest jakaś nieodłączna część kultury – one robią cyrk, a potem w zamian dostają bestialskie traktowanie duszeniem spirytusem, ale one chyba to lubią, mamy stałych klientów, a niektóre rodziny nawet nie wychodzą w trakcie "procedury" a po niej nie jękna ani słowa niezadowolenia. Dziękują i wychodzą widza.

No a z przyjemnych rzeczy – dzisiaj z Arturem postanowiliśmy dokształcić się z USG. Jako, że dr Beppe wyjechał na miesiąc do Włoch na sabat stowarzyszenia, który odbywa sie co 6 lat i trafiło akurat na nasz wyjazd, postanowiliśmy zakraść sie do jego gabinetu i pozwolic sobie na opanowanie jego dojrzałego wiekiem wszechstronnego aparatu do USG. Straciliśmy przy tym zaufanie do tego, jak on przy pomocy tego staruszka robi USG serca, co pokrywa się z informacją od officerów, że gdy przyjechał tutaj włoski kardiolog to załapał się za głowę widząc USG i wyniki, z którymi nie zawsze się zgadzał, delikatnie rzecz ujmując. Dla nas jednak zabawa nadal była przednia. Artur zaliczył swoje pierwsze w życiu USG od prostaty po tarczycę, gdzie prócz zwłókniałych jajników, potworniaka i naczyniaka wątroby wszystko grało jak ta lala. Tarczyca bez guzków, obie nerki obecne (czego nie mogę powiedzieć o sobie) prostata 3x3cm jak na kobietę przystało – wszystko to w trzewiach tego przystojnego, młodego, mądrego doktora. Niestety dzisiaj nie udało się nam złapać mojej hipoplastycznej, lewej nerki. Ale za to okazało się, że warstwa tłuszczu jest tylko 1,5 raza większa od moich mięśni brzucha, mogę więc walczyć o kaloryfer w tym roku, bo okazuje się, że te mięśnie nie są u mnie chude jak plasterki szynki, tylko całkiem obiecujące. W perspektywie 10 lat powinno się udać zbudować kaloryfer! Na razie ocieplam.

A teraz czas zmierzać ku końcowi. We wtorek postanowiłem ściąć futro z mojej głowy, które irytowało mnie już miesiąc łaskocząc za i przed uszami. Z towarzyszem Balasą wymarszowaliśmy do Chaaria Market w poszukiwaniu stosownego salonu fryzjerskiego. Ku miłemu zaskoczeniu Chaaria okazała się hojna i wybraliśmy z dwóch jeden odpowiadający naszym restrykcyjnym wymogom. Drugi był po prostu okryty zwierzęcą skórą namiotem z rachitycznych pali, a w środku stał pan z wątpliwej czystości golarką i żyletkami, fu. W naszym jak widać – lustra, nieoddychający materiał chroniący ubrania przed ściętymi włosami, tępa maszynka i doświadczony w białasach, młody i ambitny fryzjer. Wracając na ziemię pożalę się, że maszynka była bardzo tępa, a wykończenie tyłu mojej głowy przypłaciłem bolesnymi ukłuciami maszynki, które na razie pozostają dwoma tajemniczymi, czerwonymi liniami na mojej szyi.
Tutaj przeniesiemy się na chwilę do sytuacji przed szpitalem, gdy żegnaliśmy idąc z dziennej zmiany kolegów, a jeden pożalił nam sie i spytał o radę co do powstałym po goleniu u tego samego fryjera mnogim w liczbie, ropnym zapaleniu mieszków włosów na brodzie i policzkach. Rada udzielona była dobra, ale facet teraz będzie miał mały problem by pozbyć się kilkudziesięciu małych ropieńków.
Wracając do mnie – fryzura kenijskiego majora, obawa przed grzybicą lub karbunkulusem, ale nic na to póki co nie wskazuje – ni świądu, ni bólu, ni szczypania, ani nawet żółtaczki. Jest dobrze! A cena po prostu łechta móją chytrość i prawie pusty portfel – całość kosztowała 50 bobów. Na polskie jest to około 2 złote. Kto za tyle może ściąć się w Polsce u płatnego fryzjera? Hęęęę?

No i to by było na tyle. Zostało nam 7 dni do powrotu do Polski. W ten ostatni weekend spędzimy radośnie czas z małżeństwem Lew-Starowiczów i przyjaciółką Celiną w Nairobi, gdzie będziemy nocowali u polskich zakonnic za całkiem przystępną ceną, ze śniadaniem i kolacją. Zwiedzimy stolicę Kenii, w sobotę Nairobi National Park, gdzie mamy nadzieję w koncu dojrzeć lwów, może nosorożce, a miłoby było zobaczyć nareszcie hipcia, nie możemy się doczekać widoku dzikich zwierząt, mamy nadzieję, że te safari (z kiswahili to oznacza po prostu "podróż/wycieczkę") ukoronuje nasz wyjazd i wszystkie malutkie stresiki i nudne chwile w Chaaria. I przyznam, że chciałbym zostać w Kenii dłużej, ciezko mi na myśl o powrocie, kiedy tutaj jest naprawdę, naprawdę przyjemnie – ale już niebawem wrzesień, trzeba zaliczyć hematologię, wrócić do Szczecina i skończyć szkołę...

Do następnego!
P.S.
Przypomniało mi się, że miałem kiedyś wstawić fotkę z kościoła w Isiolo, gdzie stacjonuje sobie nieskromny i wesoły biskup. Przód budynku upiększony jest przez wysoką ścianę z wielkim Jezusem stąpającym po grzechach i grzesznikach. Proponuję przeczytać co jest kolejnym powodem licznych samobójstw, wypędzeń z domów rodzinnych, depresji, obojętności – to jeden z potwornych grzechów jakim jest AIDS. Nigdy nie lubiłem kościoła specjalnie, ale ten w Afryce powinien zostać spalony, ponieważ zamiast iść z duchem mądrości do przodu cofa naród do tyłu przekonując ludzi, że bycie chorym na AIDS to klątwa, co jest bardzo głęboko zakorzenione w ludności Afryki. W niektórych miejscach prewalencja HIV+ sięga powyżej 30%. Duża część to dzieci, które odziedziczyły wirusa od nieświadomej matki, są też ofiary gwałtu i inne smutne historie. W taki sposób upodobnimy się tylko do muzułmanów, którzy skazują zgwałconą kobietę na karę śmierci za kuszenie mężczyzn... Na przykład 14 mężczyzn. Tak więc mamy wymieniony AIDS obok torturowania, wojny, korupcji i innych. Brawo.

2 komentarze:

  1. chłopie super piszesz

    OdpowiedzUsuń
  2. 30% prewalencji i idziesz do wioskowego fryzjera ??? nice...

    OdpowiedzUsuń