niedziela, 7 lipca 2013

Jambo!

Czołem,
wiem że z gorącymi wypiekami na licach czekaliście na pierwszy wpis o naszym wolontariacie co chwilę natrętnie odświeżając stronę, niestety ze względu na wiele okoliczności nasz wpis zostal mocno opóźniony.

Zacznę naszym pierwszym wspólnym zdjęciem pamiątkowym na równiku, wzdłuż którego przebiegała nasza droga z Nairobi do Chaaria, gdzie od wczoraj (6.07.2013) zaczęliśmy nasz wolontariat.

Nasza podróż do Kenii zaczęła się wylotem z Warszawy do Kairu, gdzie przesiedzieliśmy w niezwykle zajmującym terminalu nr. 3 przez 19,5h, by w końcu doczekać się dusznego i stłamszonego lotu do Nairobi.


 Pięć godzin podróży do wspólnoty Cottolengo urozmaicił nam flak w Defenderze pędzącym po dziurawych drogach między autobusami wypełnionymi ciasno niczym sardynki ludźmi, powozami ciągniętymi przez osły, licznych rowerzystów i 4-osobowymi motorami (przerobionymi z jednoosobowych oczywiście).

Na miejscu po porządnym posiłku (jelito-przyjaznym) zapoznaliśmy się z mieszkającymi tu braćmi i clinical officers. Ostatni wymienieni to przeszkoleni w 3 lata medycy szkoleni we wszystkim by jak najszybciej i przy możiwie największej jakości podjąć pracę w służbie zdrowia. Wieczorem ze zmęczenia padliśmy zapominając nawet o kolacji (podczas całej podróży i lotów udalo nam sie spać około 8h). Bezpieczeństwo podczas snu zapewniają moskitiery i siatka za szybami, a z pewnością okoliczne moskity są wypchane najpaskudniejszymi zarodźcami malarii, ponieważ mieszkamy 20m od szpitala, gdzie powstawać moga lekooporne szczepy.

O 9 od jutra zaczynamy robotę na oddziałach, w tym tygodniu Artur będzie pracował na oddziale męskim, ja zaś na kobiecym, przy czym przydzieleni nam są jako opiekunowie medical officers. Po południu, gdy skończymy badać i sprawdzać leczenie pacjentów będziemy uczyć się w izbie przyjęć, gdzie mogą być za darmo leczeni wszyscy przychodni ludzie, a przybywają tu z różnych stron, ponieważ żyjemy teraz na szarym końcu trzeciego świata, do marketu mamy pół godziny na piechotę, a do większego miasteczka pół godziny samochodem przez czerwone piaski i wyboje, otoczone dość głębokimi rowami. Bananowce zaś rosną tutaj jak chwasty, ale ich owoce w porównaniu do naszych to niebo a ziemia – egzotyczne owoce w Polsce smakują przy tych kenijskich jak woda z skromną dozą cukru. Delicje.
 (na zdjęciu powyżej nasz kierowca Simon z Arturem, który bezpiecznie nas doprowadził do Chaaria)

Niestety goni mnie limit internetu i czasu, ponieważ dzisiaj mamy jeszcze trochę czasu dla siebie by pouczyć się suahili, kilku choróbstw, przypomnieć nieco farmakologii.

Im dłużej tym bedziemy tym bardziej szczegółowo wam postaram się opisać jak wygląda życie w tym totalnie innym świecie, praca w takich warunkach i wiele, wiele innych :)

Tymczasem ostatnim żywym towarzyszem w naszej sypialni prócz nas (Artura i mnie) został ospały mol, reszta krwiopijców została godnie wyproszona.
Życzę wszystkim dobrej nocy w waszych cieplutkich łóżeczkach bez złowrogiego bzyczenia obok ucha!


P.S. Wybaczcie małą rozdzielczość każdego zdjęcia, ale to i tak naprawdę wiele jak na nasze rachityczne połączenie.


1 komentarz: