Czołem,
Przepraszam szczególnie nasze rodziny
i dziewczyny za bardzo małą ilość kontaktu z naszej strony.
Niestety ogranicza nas po prostu częsty brak zasięgu, kiepska
jakość internetu, ale najbardziej to wina tego, że dużo siedzimy
w robocie, a gdy nie – uczymy się i szukamy wytycznych, bo po
prostu czegoś nie wiemy, najcześciej rzeczy których po prostu się
nie wyniesie ze studiów.
Jednak wczoraj w niedzielę mieliśmy
okazję zwiedzić przez pare godzin pobliskie Meru, małe miasteczko.
Podróż zaczęła się na pieszo z
bram Cottolengo, gdzie do pobliskiego marketu droga trwa około 15
minut na piechotę. Prowadzi przez zakurzone wszechobecnym czerwonym
pyłem drogi, które otoczone są piękną zielenią, w większości
składającą się z drzew bananowych, drzew, krzaków i "traw"
(dość skąpych), których nazw nie znamy. Obok marketu mieliśmy
znaleźć stację matatów, czyli taksówek, dość osobliwych, bo
standardem odbiegają od każdej najgorszej znanej wam taksówki w
Polsce. Wszystko to przecięte uprawami kukurydzy na którą teraz
jest sezon. Czas zbierania kukurydzy da się szczególnie odnieśc że
wczesną godziną idą pracownicy z pangami, które wyglądają jak
szable, a zamiast ich nieść, to idą z dobytą w pięści i
wyglądają jakby mieli wobec nas zachłanne zamiary.
Dochodząc do marketu okazało się, że
market to nie jest jeden duży budynek, a zbieranina baraków, przed
którymi siedzą właściciele, może i rodziny i po prostu czekają
czy ktoś potrzebuje kupić coś, a szczególnego ruchu tutaj nie ma.
Po 2 minutach naszego chodzenia w kółko z zagubionym
wyrazem na twarzy podchodzi do nas nadmiernie pobudzony człowieczek
z zawadiacką miną i coś do nas krzyczy w swahili albo lokalnym. Po
angielsku krzyknął tylko "private", co potraktowaliśmy z
dystansem i niechęcią, bo gdzieś w internecie kiedyś wyczytałem
że czasem bandyci tak się zapatrują na białych, nawołując do
matatów, proponując, że zawiozą ich samych do docelowej stacji.
Pomijając, że to był prawdziwy
właściciel matatów, niepotrzebne kolejne 40-minutowe oczekiwanie
na kolejny transport (w niedzielę jeździ tu mało taksówek), w
końcu doczekaliśmy się takiego, do którego zdecydowaliśmy sie
wsiąść.
W sumie to ciężko bylo się nie zgodzić ,gdy cofał się
z prędkością 40km/h w naszą stronę i również nawoływał, po
prostu tak to tutaj wygląda.
W matacie było całkiem
(nie)przyjemnie, siedzac w 5 osobowym aucie w 8 osób, z 3 otwartymi
beczkami po paliwie, po ktorych po 40minutowej jeździe całkiem mi
się kręciło w glowie, do czego dołożyl się czerwony pył
szalejący wewnątrz samochodu, szczególnie podczas wymijania się
na drodze z innymi samochodami. Kilkanaście niehigienicznych pach
uprzejmie stroniących od higieny, benzyna, pył, gwałcący ścisk,
gówniany JEDEN utwór zapętlony przez dobre pół godziny, wyboiste
drogi, krzyczący do siebie przez brumiące głośniki ludzie –
matat.
Ale poza tym to w środku mimo wszystko
było naprawdę przygodowo, do tego poznaliśmy policjanta z którym
przez ten cały czas rozmawialiśmy o życiu w Afryce, o Polsce, a
potem uczyliśmy się swahili.
Pierwszą stacją w meru była stacja
matatów. Wysypaliśmy się z auta na drewnianym przystaneczku, w
oczy uderza zatrważająca ilość śmieci (nie wiem kto mi opowiadał
o czystej Afryce, ale to nie ta sama na pewno). Ruszyliśmy na główną
ulicę w kierunku jednego z większych i ponoć cywilizowanych
marketów. Po drodze mijając kontrastujące ładne budynki
nowoczesnych firm pokrywające swoimi cieniami małe biedne baraczki.
Dostaliśmy zaproszenie na mszę do kościoła protestanckiego, gdzie
do słuchaczy nawoływał wariat w garniturze. Im dalej od matatów
tym mniej biedy i dzieci, które potencjalnie mogą za Tobą łazić
i z irytującym przekąsem mówić "Sweets! Mooooneeey!".
Nie polecam dawania czegokolwiek takim osobom, bo i tak to niczego im
nie zmieni, za to Wy zdobędziecie wiernego akolitę, który będzie
podążał za wami w najciemniejsze mroki.
Market Nakumatt nas nie zawiódł –
była to cywilizacja, czyste podłogi, pracownicy mówią po
angielsku, widać azjatów, paru białasów, produkty są w cenie
takiej samej jak w Polsce, a płacąc kartą masz pewność, że
zapłącisz w KSH, a nie 2000 euro. Kupiliśmy do degustacji pare
lokalnych napojów, które degustowaliśmy na trawce nieopodal jednej
ze szkół. Całkiem zacne! Do tego cena przystępna, bo średnio za
napój płaciliśmy złotówkę (ok 20-30ksh).
Po drodze popatrzyliśmy na spalone
ruiny i tak niezgrabnie postawionego domu, mijając całkiem
nowoczesne reklamy, pod którymi czasem można było dojrzeć
biednych ludzi dzielących się znalezionymi wartościowymi
szczątkami i śmieciami, możliwe że wyrzucone z budynku sądu,
uniwersystetu, czy Orange. Dużo kontrastów.
Niestety jeśli chodzi o atrakcje
turystyczne to jest o nie ciężko w mieście. Za tydzień odwiedzimy
kolegę Marka, Polaka, który na pewno lepiej nas poprowadzi
pokazując odpowiednie miejsca.
Po odwiedzeniu drugiego marketu Tuskey,
w którym również nic szczególnego nie zobaczylismy, poza
czystością, ustawiliśmy się na przystanku oczekując matata do
Chaaria Cottolengo. Czekaliśmy godzinę nim Toyota się zapełni by
mogła ruszyć.
Co do pracy na oddziale, to działo się
w ostatnich dniach dużo rzeczy, między innymi spowodowanych tym, że
na nocnej zmianie jest zbyt mało pracowników na tak dużą ilość
pacjentów.
Wczoraj po powrocie z Meru
uświadczyliśmy pacjentkę w stanie padaczkowych, ponieważ ataki
powtarzały się w bardzo krótkich odstępach i trwały od 10 do 30
sekund. Naliczyliśmy kilkanaście napadów, chcieliśmy podać
leczenie, ale hm, zostało to już zrobione nieprawidłowo przez
kogoś innego. Z powodu złej ilości podanego leku i złej
drogi podania, dosyć dużej dawki zdecydowaliśmy z Arturem że pod
groźbą zatrzymania oddechowego nie damy leczenia pacjentce, a do
tego doszły dziwne zalecenia, więc możemy tylko patrzeć jak
degeneruje nam się ta biedna kobieta. Mój kolega na facebooku
napisał, bym wysyłał ją na OIOM.
Wyjaśnię na szybkości: nie ma
OIOMów, specjalistów, sprzętu, wielu leków, wyszkolonego
personelu. Do tego dochodzi brak laboratorium po 18 godzinie, brak
officers po 18, a na oddziale zostaje jedna pielęgniarka. Prócz
doktora Beppe nikogo nie ma, zatem warunki są ekstremalnie trudne
jeśli coś się dzieje. My zaś jesteśmy tylko studentami, nie
specjalistami, także nasza pomoc jest ograniczona. Acha, co do tego
zatrzymania oddechowego – to oczywiście w Polsce to nie jest
problem, ale tutaj ambu jest chyba 2 na szpital, z czego jedno
dziecięce. A w czasie operacji nie można go zabrać. Tak samo z
respiratorem – jeden jedyny w sali operacyjnej.
Poza tym kolejnym bardzo smutnym faktem
jest udar 30 letniej dziewczyny z niewydolnością serca. Niestety
nie można dać właściwie żadnego leczenia (jedynie przeciw
obrzękowi mózgu), ponieważ tomografię można zrobić dopiero
jutro, a zaleznie od niej wyniku dopiero można podać leczenie. Ale
przecież to już dawno za późno. Już lewa część ciała jest
kompletnie sparaliżowana, także prawdopodobnie ta ładna dziewczyna
będzie mocno upośledzona ruchowo do końca życia.
Poza tym jak zwykle zdażyło się
trochę szyć z powodu napaści z użyciem pangi, sporo chorób płuc
bakteryjnych i na tle "alergicznym" (to złe słowo, ale
tak to tutaj określają), mnóstwo pacjentów przychodzi z
nieswoistymi bólami niemal wszystkich stawów, często z połączeniu
z rzerzączką, bardzo tutaj popularną. U dzieci najczęstsze są
trzy choroby: biegunki, malaria, choroby płuc. Leczenie malarii nie
stanowi już tajemnicy.
Zacząłem prosić personel, by
zakłądając cewniki pisali na nich daty. Zbyt często widać tutaj
zakażenia odcewnikowe. Trzeba się przyzwyczaić do trudniejszych
warunków tutaj.
Pozdrowienia
Witam, przeglądam dość regularnie Twojego bloga, ciekawe jest to co robicie w Afryce i bardzo pożyteczne. Z tego co czytam zwiedzacie "afrykańskie galerie", a ja czekam na zdjęcie żyrafy i lwa.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Agnieszka G. :)
NIe ma slonca,czy tylko tak wyszlo na zdjeciach.?
OdpowiedzUsuńzakladajcie okulary psloneczne bo szkoda oczu