poniedziałek, 15 lipca 2013

Mały odpoczynek


Czołem,

Przepraszam szczególnie nasze rodziny i dziewczyny za bardzo małą ilość kontaktu z naszej strony. Niestety ogranicza nas po prostu częsty brak zasięgu, kiepska jakość internetu, ale najbardziej to wina tego, że dużo siedzimy w robocie, a gdy nie – uczymy się i szukamy wytycznych, bo po prostu czegoś nie wiemy, najcześciej rzeczy których po prostu się nie wyniesie ze studiów.
Jednak wczoraj w niedzielę mieliśmy okazję zwiedzić przez pare godzin pobliskie Meru, małe miasteczko.
Podróż zaczęła się na pieszo z bram Cottolengo, gdzie do pobliskiego marketu droga trwa około 15 minut na piechotę. Prowadzi przez zakurzone wszechobecnym czerwonym pyłem drogi, które otoczone są piękną zielenią, w większości składającą się z drzew bananowych, drzew, krzaków i "traw" (dość skąpych), których nazw nie znamy. Obok marketu mieliśmy znaleźć stację matatów, czyli taksówek, dość osobliwych, bo standardem odbiegają od każdej najgorszej znanej wam taksówki w Polsce. Wszystko to przecięte uprawami kukurydzy na którą teraz jest sezon. Czas zbierania kukurydzy da się szczególnie odnieśc że wczesną godziną idą pracownicy z pangami, które wyglądają jak szable, a zamiast ich nieść, to idą z dobytą w pięści i wyglądają jakby mieli wobec nas zachłanne zamiary.
Dochodząc do marketu okazało się, że market to nie jest jeden duży budynek, a zbieranina baraków, przed którymi siedzą właściciele, może i rodziny i po prostu czekają czy ktoś potrzebuje kupić coś, a szczególnego ruchu tutaj nie ma. Po 2 minutach naszego chodzenia w kółko z zagubionym wyrazem na twarzy podchodzi do nas nadmiernie pobudzony człowieczek z zawadiacką miną i coś do nas krzyczy w swahili albo lokalnym. Po angielsku krzyknął tylko "private", co potraktowaliśmy z dystansem i niechęcią, bo gdzieś w internecie kiedyś wyczytałem że czasem bandyci tak się zapatrują na białych, nawołując do matatów, proponując, że zawiozą ich samych do docelowej stacji.
Pomijając, że to był prawdziwy właściciel matatów, niepotrzebne kolejne 40-minutowe oczekiwanie na kolejny transport (w niedzielę jeździ tu mało taksówek), w końcu doczekaliśmy się takiego, do którego zdecydowaliśmy sie wsiąść. 
W sumie to ciężko bylo się nie zgodzić ,gdy cofał się z prędkością 40km/h w naszą stronę i również nawoływał, po prostu tak to tutaj wygląda.
W matacie było całkiem (nie)przyjemnie, siedzac w 5 osobowym aucie w 8 osób, z 3 otwartymi beczkami po paliwie, po ktorych po 40minutowej jeździe całkiem mi się kręciło w glowie, do czego dołożyl się czerwony pył szalejący wewnątrz samochodu, szczególnie podczas wymijania się na drodze z innymi samochodami. Kilkanaście niehigienicznych pach uprzejmie stroniących od higieny, benzyna, pył, gwałcący ścisk, gówniany JEDEN utwór zapętlony przez dobre pół godziny, wyboiste drogi, krzyczący do siebie przez brumiące głośniki ludzie – matat.
Ale poza tym to w środku mimo wszystko było naprawdę przygodowo, do tego poznaliśmy policjanta z którym przez ten cały czas rozmawialiśmy o życiu w Afryce, o Polsce, a potem uczyliśmy się swahili.
Pierwszą stacją w meru była stacja matatów. Wysypaliśmy się z auta na drewnianym przystaneczku, w oczy uderza zatrważająca ilość śmieci (nie wiem kto mi opowiadał o czystej Afryce, ale to nie ta sama na pewno). Ruszyliśmy na główną ulicę w kierunku jednego z większych i ponoć cywilizowanych marketów. Po drodze mijając kontrastujące ładne budynki nowoczesnych firm pokrywające swoimi cieniami małe biedne baraczki. Dostaliśmy zaproszenie na mszę do kościoła protestanckiego, gdzie do słuchaczy nawoływał wariat w garniturze. Im dalej od matatów tym mniej biedy i dzieci, które potencjalnie mogą za Tobą łazić i z irytującym przekąsem mówić "Sweets! Mooooneeey!". Nie polecam dawania czegokolwiek takim osobom, bo i tak to niczego im nie zmieni, za to Wy zdobędziecie wiernego akolitę, który będzie podążał za wami w najciemniejsze mroki.
Market Nakumatt nas nie zawiódł – była to cywilizacja, czyste podłogi, pracownicy mówią po angielsku, widać azjatów, paru białasów, produkty są w cenie takiej samej jak w Polsce, a płacąc kartą masz pewność, że zapłącisz w KSH, a nie 2000 euro. Kupiliśmy do degustacji pare lokalnych napojów, które degustowaliśmy na trawce nieopodal jednej ze szkół. Całkiem zacne! Do tego cena przystępna, bo średnio za napój płaciliśmy złotówkę (ok 20-30ksh).
Po drodze popatrzyliśmy na spalone ruiny i tak niezgrabnie postawionego domu, mijając całkiem nowoczesne reklamy, pod którymi czasem można było dojrzeć biednych ludzi dzielących się znalezionymi wartościowymi szczątkami i śmieciami, możliwe że wyrzucone z budynku sądu, uniwersystetu, czy Orange. Dużo kontrastów.
Niestety jeśli chodzi o atrakcje turystyczne to jest o nie ciężko w mieście. Za tydzień odwiedzimy kolegę Marka, Polaka, który na pewno lepiej nas poprowadzi pokazując odpowiednie miejsca.
Po odwiedzeniu drugiego marketu Tuskey, w którym również nic szczególnego nie zobaczylismy, poza czystością, ustawiliśmy się na przystanku oczekując matata do Chaaria Cottolengo. Czekaliśmy godzinę nim Toyota się zapełni by mogła ruszyć.
Co do pracy na oddziale, to działo się w ostatnich dniach dużo rzeczy, między innymi spowodowanych tym, że na nocnej zmianie jest zbyt mało pracowników na tak dużą ilość pacjentów.

Wczoraj po powrocie z Meru uświadczyliśmy pacjentkę w stanie padaczkowych, ponieważ ataki powtarzały się w bardzo krótkich odstępach i trwały od 10 do 30 sekund. Naliczyliśmy kilkanaście napadów, chcieliśmy podać leczenie, ale hm, zostało to już zrobione nieprawidłowo przez kogoś innego. Z powodu złej ilości podanego leku i złej drogi podania, dosyć dużej dawki zdecydowaliśmy z Arturem że pod groźbą zatrzymania oddechowego nie damy leczenia pacjentce, a do tego doszły dziwne zalecenia, więc możemy tylko patrzeć jak degeneruje nam się ta biedna kobieta. Mój kolega na facebooku napisał, bym wysyłał ją na OIOM.
Wyjaśnię na szybkości: nie ma OIOMów, specjalistów, sprzętu, wielu leków, wyszkolonego personelu. Do tego dochodzi brak laboratorium po 18 godzinie, brak officers po 18, a na oddziale zostaje jedna pielęgniarka. Prócz doktora Beppe nikogo nie ma, zatem warunki są ekstremalnie trudne jeśli coś się dzieje. My zaś jesteśmy tylko studentami, nie specjalistami, także nasza pomoc jest ograniczona. Acha, co do tego zatrzymania oddechowego – to oczywiście w Polsce to nie jest problem, ale tutaj ambu jest chyba 2 na szpital, z czego jedno dziecięce. A w czasie operacji nie można go zabrać. Tak samo z respiratorem – jeden jedyny w sali operacyjnej.

Poza tym kolejnym bardzo smutnym faktem jest udar 30 letniej dziewczyny z niewydolnością serca. Niestety nie można dać właściwie żadnego leczenia (jedynie przeciw obrzękowi mózgu), ponieważ tomografię można zrobić dopiero jutro, a zaleznie od niej wyniku dopiero można podać leczenie. Ale przecież to już dawno za późno. Już lewa część ciała jest kompletnie sparaliżowana, także prawdopodobnie ta ładna dziewczyna będzie mocno upośledzona ruchowo do końca życia.
Poza tym jak zwykle zdażyło się trochę szyć z powodu napaści z użyciem pangi, sporo chorób płuc bakteryjnych i na tle "alergicznym" (to złe słowo, ale tak to tutaj określają), mnóstwo pacjentów przychodzi z nieswoistymi bólami niemal wszystkich stawów, często z połączeniu z rzerzączką, bardzo tutaj popularną. U dzieci najczęstsze są trzy choroby: biegunki, malaria, choroby płuc. Leczenie malarii nie stanowi już tajemnicy.

Zacząłem prosić personel, by zakłądając cewniki pisali na nich daty. Zbyt często widać tutaj zakażenia odcewnikowe. Trzeba się przyzwyczaić do trudniejszych warunków tutaj.



Pozdrowienia

2 komentarze:

  1. Witam, przeglądam dość regularnie Twojego bloga, ciekawe jest to co robicie w Afryce i bardzo pożyteczne. Z tego co czytam zwiedzacie "afrykańskie galerie", a ja czekam na zdjęcie żyrafy i lwa.
    Pozdrawiam Agnieszka G. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. NIe ma slonca,czy tylko tak wyszlo na zdjeciach.?
    zakladajcie okulary psloneczne bo szkoda oczu

    OdpowiedzUsuń